Bo wtedy zbyt wielu atrakcji w ogóle nie było. Szczególnie dla dzieci. A pochód to było coś! Szło się z rodzicami, w eleganckim, odświętnym ubraniu. Obowiązkowo był w tym dniu balon. To był już jeden plus. Po pochodzie były lody. Albo cukrowa wata na patyku. Najlepsza była woda gazowana z sokiem z ulicznego saturatora. Ale moja mama odmawiała zakupu, twierdząc, że niehigieniczna. Bo szklanki były wielorazowe i płukane non stop w tym samym wiaderku. Dlatego woda miała wdzięczną ksywę "gruźliczanka". Nie wiem jednak, czy ktoś się zaraził gruźlicą. Ja nie, a kupowałam po kryjomu, bo uwielbiałam jej smak.
W liceum pochód już był inny. Trzeba było sprytnie się migać, by nie dostać szturmówki do ręki. Wtedy była szansa na potajemne odłączenie się od maszerujących i zrobienie sobie laby. Bo dzień był w szkole wolny, ale obecnośc na pochodzie obowiązkowa. Uciekał się grupkami i włóczyło po mieście. Ech, to były czasy. Można się śmiać z komuny, ale miała swoje zalety. Nie było dóbr konsupcyjnych więc nie goniło się za nimi. Za to czytało się książki, chodziło do kina, do teatru. Była konsumpcja intelektualna, dyskusje. Marzyło się o zrobieniu czegoś wielkiego albo ważnego, a nie o pieniądzach.
A że była obowiązkowa obecność na pochodach? Była, ale wtedy większość ludzi traktowała ten dzień jak prawdziwe święto.
Magdalena Gorostiza
Zobacz Kto pamięta tamte pochody?