Partner: Logo KobietaXL.pl

Niedawno do mojego gabinetu trafiła pacjentka – kobieta w średnim wieku. Przyszła z córką, która była dość mocno zatroskana złym stanem zdrowia matki. Kobieta od dłuższego czasu niezbyt dobrze się czuła. W ciągu ostatnich trzech miesięcy hospitalizowana była dwa razy w jednym z powiatowych szpitali. W tym okresie również kilka razy z powodu „złego samopoczucia” i bólu brzucha trafiała na szpitalny oddział ratunkowy. W wywiadzie miała dość długą listę chorób. Wśród rozpoznań na kartach informacyjnych można było znaleźć m. in. nadciśnienie tętnicze, chorobę wieńcową, stan po angioplastyce, źle wyrównaną cukrzycę oraz hiperlipidemię. W badaniu fizykalnym uwagę zwracał duży brzuch, który był gładki, napięty i znacznie wysklepiony powyżej linii żeber. Z kolei w wywiadzie najbardziej niepokojącym objawem wydawało się utrzymujące się od wielu tygodni (sic!) krwioplucie. Wodobrzusze, na którego oczywistą obecność wskazywało badanie fizykalne chorej i niepokojące objawy ze strony układu oddechowego, nawet u niezbyt doświadczonego lekarza mogły budzić podejrzenie choroby nowotworowej. Nawet, jeśli pacjentka nie miała raka, to z pewnością wymagała szczegółowej diagnostyki w warunkach szpitalnych. Jakież było moje zdziwienie, gdy w obu kartach informacyjnych z poprzednich hospitalizacji nie znalazłem opisu badania ultrasonograficznego jamy brzusznej, ani opisu rtg. klatki piersiowej, które w przypadku wodobrzusza i krwioplucia powinno być wykonane „na cito”. Na pytanie o to, kiedy ostatni raz pacjentka miała wykonane zdjęcie klatki piersiowej, kobieta po chwili zastanowienia odparła, że było to …jakieś 20 lat temu! Z uwagi na zgłaszane dolegliwości zapytałem, czy mówiła o nich prowadzącym ją w szpitalu lekarzom. Odpowiedziała twierdząco, a jej słowa natychmiast potwierdziła córka. Niestety, nawet po ponownym, dokładniejszym przejrzeniu kart informacyjnych nie znalazłem wyników badań, których wykonanie zleciłby nawet student I roku medycyny, a które mogłyby ułatwić znalezienie przyczyny dolegliwości i postawienie ostatecznego rozpoznania. Jak twierdziła pacjentka i jej córka, dolegliwości, które zgłaszała, również nie bardzo interesowały prowadzących ją lekarzy. Niektórzy pewnie zapytają– „a może pacjentka kłamie?”. Odpowiem – opcja bardzo mało prawdopodobna, a w mojej opinii wręcz niemożliwa. Po powrocie do domu długo zastanawiałem się nad przyczyną tak rażących medycznych zaniedbań. Trudno było znaleźć usprawiedliwienie dla grzechu zaniechania, jakiego dopuścili się zajmujący się pacjentką lekarze. Usprawiedliwienia dla nich nie znalazłby również prokurator, gdyby sprawa przypadkiem trafiła na sądową wokandę.

Co się dzieje z polską medycyną? Dlaczego coraz częściej nawet my, lekarze, dostrzegamy otaczającą nas bylejakość, za którą odpowiadają nasi koledzy po fachu? Niektórzy mówią: „jaka płaca, taka praca” i wykonują swoją pracę coraz gorzej, bo od wielu lat nie było podwyżek, a jak mówią– koszty życia znacznie wzrosły. Inni zawaleni administracyjnymi obowiązkami nie mają w ogóle czasu dla pacjentów, bo toną w papierach, które każdego dnia muszą wypełnić, bo inaczej „NFZ nie zapłaci”.

 

Jak pokazują badania – polski pacjent jest badany coraz rzadziej i coraz mniej dokładnie. Za to lekarze coraz więcej swojego czasu poświęcają na czynności administracyjne. Regresja boleśnie wpisująca się w źle pojętą ewolucję polskiej medycyny staje się coraz bardziej niebezpieczna dla pacjentów, a lekarze zamiast lepiej leczyć swoich pacjentów stają się na potrzeby różnych instytucji „super urzędnikami”, z których coraz mniejszy pożytek mają sami pacjenci. A wszystko to przede wszystkim przez narzucane na mocno przepracowanych medyków dodatkowe obowiązki i nakazy oszczędzania, które sprawiają, że wszyscy diagnozując i lecząc naszych pacjentów, stąpamy po bardzo kruchym lodzie. System pełen jest patologii, bo, czy normalne jest, że „najlepszym” pacjentem dla szpitala jest pacjent, którego diagnostyka jest najtańsza, czyli w rzeczywistości ten najmniej schorowany, a mówiąc przewrotnie – ten najbardziej zdrowy? Czy można pogodzić się z tym, że publiczny płatnik nie chce godnie zapłacić za leczenie ubezpieczonego chorego, który ponownie trafi do szpitala w czasie krótszym niż14 dni od ostatniej hospitalizacji, albo, że w szpitalu „nie opłaca się” robić rezonansu, bo wysłanie na badania z poradni nie obciąża oddziału? Nikogo nie obchodzi, że czas oczekiwania w poradni na wizytę często przekracza wiele miesięcy. Ale czego można oczekiwać po jednym z najsłabszych i najgorzej finansowanych systemów ochrony zdrowia w Europie, a może, jak pokazują ostatnie rankingi, nawet i w całym cywilizowanym świecie? Jednak, czy dyletanctwo decydentów odpowiedzialnych za ochronę zdrowia w Polsce i ich lekceważące podejście do pacjentów oraz pracowników ochrony zdrowia może usprawiedliwiać grzechy zaniechania, jakich coraz częściej dopuszczają się nasi koledzy po fachu? Odpowiedź nasuwa się sama, choć może najlepiej będzie, jeśli każdy z nas rozważy to we własnym sumieniu.

A co stało się z pacjentką? Skierowałem ją na dalszą diagnostykę i leczenie do… innego szpitala.

 

Marek Derkacz

Przedruk za zgodą Redakcji Medicus

czytaj także Uleczyć lekarzy!

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Powrót