Jeśli wejdziecie do jakiejkolwiek apteki, to stoją tam pojemniki na przeterminowane lekarstwa. Z reguły wypełnione po brzegi. I gdyby to były leki kupowane bez zniżki, to sprawa pacjenta. W większości są to jednak specyfiki refundowane przez państwo, czyli z naszej kieszeni. Bo bez wątpienia leków u nas wypisuje się zdecydowanie za dużo, są duzo droższe, niż gdzie indziej, a tajemnicą poliszynela jest fakt, że często za tym procederem stoją firmy farmaceutyczne. I właśnie refundacja leków zjada corocznie ogrom pieniędzy przeznaczonych na nasze leczenie.
Jak na razie nie ma jednak mocnych, by zrobić z tym porządek. Z drugiej więc strony mamy wiecznie krótką kołdrę, przykro jednak, gdy brakuje jej akurat dla najmłodszych i to w dodatku ciężko chorych dzieci, zagrożonych ślepotą.
Tytaniczny wysiłek babci Adasia i jej próby zainteresowania problemem odpowiedzialnych za zdrowie dzieci w państwie, w tym ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz, pokazują jak polityczne frazesy nijak się mają do rzeczywistości. Bo gdyby faktycznie kogoś zagrożone ślepotą dzieci interesowały, to NFZ mógłby pokryć koszty ich terapii. Na siatkówczaka choruje w Polsce około 20 dzieci rocznie, nie stosujemy skutecznych i znanych na świecie metod ich leczenia, a mimo to wolimy, przepraszam za dosadne określenie, produkować kaleki, niż zapłacić za pobyt tych dzieci w zagranicznych ośrodkach. Podobnie jest i w innych przypadkach. Rodzice dzieci chorych na rzadkie choroby bardzo często sami muszą zbierać pieniądze.
Były rektor AM w Lublinie, prof. Marian Klamut mawiał, że w medycynie najdroższy jest długopis w rękach lekarza. Bo to tym długopisem daje się lekką ręką skierowania na zbędne badania albo wypisuje kosztowne dla podatników recepty. Mówił o tym dobre piętnaście a może więcej lat temu. Jak widać, nic się od tamtej pory nie zmieniło...
Zapraszam do lektury: Jak babcia Adasia z siatkówczakiem walczyła
Magdalena Gorostiza