Był czas tak zwanej komuny. Mieszkalam wtedy w kamienicy w centrum Lublina. Na dole spożywczy, obok mięsny. Udało się w mięsnym wystać kawałek boczku. Lato było upalne, jak teraz. Sklep nie przypominal tych obecnych. Kawałki habaniny wisiały na hakach. Ścisk, duchota, przepychanki w kolejce.
Zadowlona z siebie przytargałam zdobycz do domu, owiniętą jak to wówczas było, w kilka warstw szarego papieru. Włożyłam do lodówki. Następnego dnia rano mąż zakomunikował, że schodzi na dół po świeże bułki, a miałby ochotę na jajka na boczku. Poszedł.
Ja wyjęłam patelnię i siegam po boczek. Odwijam papier. Boczku nie ma. Jest za to kłębowisko białych, tłustych robaków. Setki, obrzydliwych.
Do dziś mam dreszcze na to wspomnienie. Rzecz jasna żyjący boczek wypadł mi z ręki i z piskiem wyleciałam na korytarz. Mąż sądził, że ktoś mnie napadł, bo słychać mnie było podobno na ulicy.
Wyrzuciłam wszystko z lodówki, myłam ją kilka godzin, przez tydzień nie brałam niczego do pyska. Jak znajdę muchę w swoim domu, ganiam ją ze ścierką, aż ukatrupię. Nie mam litości, sczególnie gdy widzę tłustą, spasioną robacznicę.
Dlatego polecam domowe sposoby na moich znienawidzinych wrogów. Przepisy znajdziecie TUTAJ.
Magdalena Gorostiza