Decyzja o odchudzeniu szkolnych sklepików, a co za tym idzie odchudzeniu polskich dzieci, była dość śmieszna w swojej wymowie. Jak zwykle na wyrost, jak zwykle z przesadą, jak zwykle – podjęta bez głowy. Wszak wszem i wobec wiadomo, że dzieci nawyki żywieniowe wynoszą z własnych domów. Nie pomoże marchewka w sklepiku skoro mama kupuje batony, a sam ojciec zajada się przy piwie chipsami. W końcu rodzic do szkolnego plecaka i tak włoży co zechce, a po drodze do szkoły są sklepy. Również te z drożdżówkami. Co więc sprytniejsi uczniowie zaczęli pierwsze kroki w nielegalnym biznesie i pokątnie handlowali zabronionymi, a pożądanymi dobrami.
Wszelkie zakazy tworzą czarny rynek, o czym dobrze wiedzą twórcy prohibicji oraz handlarze narkotyków. Wszelkie zakazy sprawiają, że to co zabronione staje się jeszcze bardziej „chciane”. Idiotyczne zmiany PO w sprawie szkolnych sklepików sprawiły, że wielu sprzedawców zwinęło interes, a co za tym idzie stracili źródło zarobkowania. I równo miesiąc po wprowadzeniu „rewolucyjnych” przepisów PO wycofała się ze swoich poczynań.
Ten nie popełnia błędów, kto nic nie robi – zgoda. Ale wydawanie idiotycznych decyzji z góry skazane jest na przegraną. Bo wszystko, łącznie ze zdrowym żywieniem, zaczyna się w rodzinnym domu. I szkoła powinna mówić o tym rodzicom, przekonywać dla dobra dzieci. Inaczej nic z tego nie będzie. Co widać gołym okiem po miesiącu eksperymentu.
Magdalena Gorostiza