Był rok 1994. Teresa Szlachtowa była w Lublinie bardzo znaną postacią. Prowadziła na Czechowie Rodzinny Dom Dziecka, choć ona nigdy nie uznawała tej nazwy.
- Dom rodzinny – podkreśla. - Dla wszystkich dzieci byłam matką. Mogły tak do mnie mówić i większość tak mnie nazywała.
Ten dom powstał w 1976 roku. Wtedy właśnie zaczęły się tworzyć takie placówki. Inspiratorką była mama Teresy. To ona chciała zaopiekować się dziećmi. Ale była już w średnim wieku. Namówiła córkę. Teresie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zawsze miała wielkie serce. Już wtedy miała trójkę rodzonych dzieci, ale postanowili z mężem że dom otworzą. Swoje czwarte dziecko urodziła w 1981 roku. W domu zawsze było około dziewięciorga.
- W sumie wychowałam piętnaścioro – mówi Teresa. - Tylko dwie dziewczynki odeszły. Ale z nimi był od początku problem. Nawet zakonnice nie dały rady. Miały straszne dzieciństwo, bite dzieci nie pokochają nikogo już nigdy.
Z pozostałymi nie było większych problemów. Normalnie, jak to z dziećmi. Z większością do dziś utrzymuje kontakty. Święta są na dwie tury, bo w sumie bywa u niej i pięćdziesiąt osób. Doszli przecież współmałżonkowie, no i oczywiście wnuki.
Niech pani coś zrobi!
Adaś urodził się w styczniu. Mniejszy niż torebka cukru. Miał uszkodzoną rączkę i inne problemy. Mały, chudy, zabiedzony wcześniak. Matka kategorycznie odmówiła zajęcia się malcem. Chłopiec leżał w lubelskim szpitalu przy al. Kraśnickiej. Zadzwoniły zaprzyjaźnione lekarki.
- Niech pani coś zrobi, znajdzie mu rodzinę – mówiły. - Jak Adasia oddamy do domu dziecka, to on tam zginie.
Był ulubieńcem całego oddziału. Hołubiony rósł jak na drożdżach. Pielęgniarki nosiły tuliły, lekarki były jak zastępcze matki. Tylko jak długo można było trzymać tam chłopca?
Pracowałam wtedy w gazecie. Znalazłam matkę Adasia. Opowiedziała swoją dramatyczną historię. Po prostu nie mogła zabrać dziecka, w dodatku dziecka, wymagającego takiej troski. Więc Adaś został w szpitalu. Pamiętam, jak go pierwszy raz zobaczyłam. Samotna kruszyna w wielkim inkubatorze.
Napisałam kilka artykułów. Cisza, nikt o Adasia nawet nie zapytał. Mijały tygodnie, zbliżał się termin oddania chłopca do domu dziecka. W szpitalu rozpacz, ja główkowałam, co tu jeszcze wymyślić.
Tylko Szlachtowa
W ośrodku adopcyjnym, w którym Adaś też był zgłoszony, pracowała Barbara Spratek. Kobieta, która jak lwica walczyła o dzieci. Siedzimy sobie z Basią, rozmyślamy, co by tu zrobić z Adasiem.
- Wiem – nagle mówi ona. - Teresa Szlachtowa. Jak ona go nie weźmie, to już nikt go nie zechce.
Pojechałam na Czechów. W domu gwarno i rojno. Kupa dzieciaków, kupa pracy. Ale wesoło. Tam zawsze było wesoło. I ciepło. Czuło się serce. Opowiadam o Adasiu, staram się jak mogę. Ale Szlachtowa już mnie nie słucha.
- Biorę – mówi. - Jedziemy go zobaczyć!
Pojechałyśmy do szpitala. Adaś leży w łóżeczku
- Pamiętam ten moment – uśmiecha się Teresa. - Jakby to było wczoraj. Maleńki chłopiec, samotny, w dużym pokoju. Chciałam go zabrać natychmiast.
Zaczęły się schody
Ale wtedy zaczęły się schody. Adaś był noworodkiem, Szlachtowa miała dom dla starszych dzieci. No i sama nie był już młoda. Rozpacz w kratkę. Jest matka dla Adasia, która go pokocha, jest wizja dobrej przyszłości dla chłopca, a tu urzędasy zawracają głowę!
Basia Spratkowa stanęła na wysokości zadania. Przekonała kogo trzeba i w maju Adaś znalazł się w swoim nowym domu.
Znowu była akcja w gazecie. Pieluchy, wózek, mleko. Obiecałam Teresie, że pomogę. Znaleźli się sponsorzy. Adaś miał wyprawkę taką, jak królewicz.
Od początku wymagał dużo troski, ale stał się ulubieńcem całego domu. Teresa zakochała się bez pamięci w swoim najmłodszym dziecku. Pielęgnowała, rehabilitowała. Tylko ona wie, ile serca i pracy musiała w to włożyć.
Można kochać tyle dzieci?
- Można – śmieje się Teresa. - Jak ktoś kocha dzieci, to i jeszcze więcej w swoim sercu zmieści.
Bo Szlachtowa podkreśla, że do każdego dziecka można dotrzeć. Ale wyłącznie miłością. To klucz do otwierania tych zamkniętych, zagubionych, samotnych. Ona zawsze brała wszystkie dzieci, i te najtrudniejsze. Chore, opóźnione w rozwoju, u niej powoli wracały do normy.
- Trzeba być zainteresowanym tym, co dziecko czuje. Trzeba mieć intuicję, jak dojść do jego serca – wylicza. - Wtedy jest szansa na to, że złapie się kontakt. Że dziecko okrzepnie, uwierzy w to, że wreszcie jest bezpieczne.
Wszystkie jej dzieci „na ludzi” wyszły. Mają fach w reku, pracę, część skończyło studia. Czy bywało trudno? Czy te rodzone nie miały pretensji?
- Raz córka się obraziła, bo przyszła sąsiadka i pyta, które to moje. Ja na to, że wszystkie. Córka była oburzona, że pomyślą, że ona jest z domu dziecka – wspomina Teresa. - Przeszło jej jak usłyszała od innej sąsiadki, że jestem bohaterką.
Dwoje dzieci poszło w ślady rodziców. Krzysztof jest wychowawcą w Domu Dziecka przy ul Pogodnej, Basia prowadzi rodzinny dom dziecka.
- Ale za komuny było lepiej, były lepsze przepisy – mówi Teresa. - Kto to widział, żeby biologiczne matki zabierały dzieci na weekendy. Na weekend może, przez tydzień nie chce? Potem te dzieci mają rozdwojenie jaźni. Nie wiedzą, który to dom, a która chałupa. Albo te kursy dla rodziców adopcyjnych! Jakaś siksa opowiada, jak wychowywać dziecko. Pani, a co ona wie w ogóle o dzieciach?
Jestem spełnioną kobietą
Dziś Teresa jest na zasłużonej emeryturze. Mieszka z mężem, Magdą i Adasiem. Adaś kończy technikum, lubi komputery. Chciałby w tym fachu znaleźć jakąś pracę. Nadal ma problem z ręką, ale nikt się nie chce podjąć operacji.
- To jest moje wielkie marzenie, żeby zoperować mu tę rękę. Jeździłam z nim do Poznania nawet, ale najpierw obiecali, potem odmówili. A przecież medycyna cuda dziś potrafi. Byłoby mu dużo łatwiej – wzdycha Teresa.
W domu teraz cisza i spokój. Nie ma już gwaru i biegania dzieciaków. Ale zawsze któreś zadzwoni albo wpadnie z wizytą.
- Ciężko czasami było, ale mam satysfakcję – mówi Teresa. - Spełniłam się jako kobieta i jako człowiek. I nigdy nie żałowałam swojej decyzji.
Magdalena Gorostiza
Czytaj także Kiedy życie ma sens