Do dziś, jeśli myśli o wakacjach, to nie widzi plaży, morza i kolorowych drinków.
- Wakacje to dla mnie czas wstawania o świcie i ciężkiej pracy od samego rana – mówi. - To chłód ciągnący od rosy, potem często nieznośny upał i odciski od grabi czy wideł.
Pochodzi z Sobieskiej Woli niedaleko Krzczonowa. Tam mieszka jej mama, która została sama po śmierci ojca. Gospodarstwa już nie ma, pole zostało wydzierżawione, ale jest duża przydomowa działka.
- Jeżdżę tam bardzo często – mówi Anna. - Pomagam mamie, ostatnio kopałyśmy ziemniaki. Uwielbiam Sobieską Wolę. Ja tam nie jestem sekretarzem województwa. Jestem Anią – sąsiadką, którą wszyscy znają od dziecka.
Nawet teraz nie boi się pracy na wsi.
Jak każde wiejskie dziecko, musiała iść do szkoły, odrobić lekcje i pomóc rodzicom: mamie, która pracowała w sklepie spożywczym i tacie w obrządku.
- Nie było to łatwe życie – mówi. - Ale dzięki temu, że miałam tyle zajęć, jestem bardzo dobrze zorganizowana.
Kiedy miała 15 lat wyjechała do Lubina do liceum. W klasie tylko trzy osoby ze wsi.
- Czułam się trochę jak odmieniec, oczekujący akceptacji przez miejskie dzieci – mówi. - Sytuacja się zmieniła, gdy zamieszkałam na stancji u koleżanki z klasy. Do dziś jesteśmy w wielkiej przyjaźni.
Dlaczego PSL?
Swój wybór PSL uważa za naturalny. Miasto jak i wieś są bliskie jej sercu, zna problemy wiejskich i miastowych ludzi, wie, gdzie i kiedy może być pomocną i na wsi i w mieście.
- Poza tym nigdy nie byłam traktowana w PSL jak „paprotka” - dodaje. - Partia może chłopska, ale ma swoje zasady: ważne są dla niej polskie wartości, rodzina, tradycja, godność i duma. A te i mi są bliskie. Zgadzam się z większością głoszonych poglądów. Czasami jednak miewam inne. Nie ma chyba takiej partii, która w 100 procentach realizowałaby czyjś światopogląd. No chyba, że jej założyciela.
Dwa razy startowała w wyborach samorządowych z list PSL do Sejmiku Wojewódzkiego. Za każdym razem zdobywała drugi wynik, ale i tak uważa, że wygrała. To jej osobisty sukces. Związana już mocno z Lublinem, ma „podwójny elektorat”
- Myślę, że ci co mnie dobrze znają, to na mnie głosują – podkreśla. - Bo wiedzą, że na pierwszym miejscu zawsze stawiam uczciwość.
Mówi o sobie, że jest pracoholiczką i podnosi sobie poprzeczkę wysoko. Wymaga też dużo od innych, nie zapominając, że szef musi być ludzki. Jest przekonana, że stworzyła dobry zespół, w którym panują stosunki prawie jak w rodzinie. Bo Anna Augustyniak lubi budować ciepłe relacje.
- Jak przyjdzie do mnie interesant, to zawsze staram się być pomocna – wyjaśnia. - Uczono mnie wedle starej szkoły. Że to ja, będąc urzędnikiem na stanowisku opłacanym z podatków, jestem dla petenta, a nie odwrotnie.
Najważniejsze to pomagać!
W swojej karierze pracowała już w różnych miejscach – w Urzędzie Marszałkowskim, w NFZ, w Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej.
- Ta praca nauczyła mnie pokory wobec ludzi i pokory wobec życia – mówi. - Tragedie ludzkie na dotknięcie ręki. Nie potrafiłam zamknąć drzwi gabinetu i iść do domu. Nie potrafiłam być obojętna.
Dlatego odwiedzała pacjentki, rozmawiała, pocieszała. Wybierała razem peruki dla pacjentek, wspierała ciepłym słowem i choćby dostępem do komputera.
- Zostawałam po godzinach – mówi. - Wiedziałam, że nie tylko coś daję, ale dużo biorę. Że to ogromna lekcja pokory i ludzkiej solidarności.
Jeździła z mammobusem, by polepszyć mieszkankom województwa dostęp do badań profilaktycznych. Namawiała na badania, nie chciała słuchać utartego zdania, że o chorobie „lepiej nie wiedzieć”. Pamięta jak marznąc na mrozie namawiała kobiety do badań, gdy mammobus stanął na lubelskim Placu Litewskim. Podchodziła, informowała, prosiła, tłumaczyła.
- Podeszłam do kobiety stojącej pod pocztą. Pamiętam, że odmówiła – wspomina. - Ale na drugi dzień znowu ją spotkałam. Postanowiłam, że nie odpuszczę. Poszła na badania. Za trzy miesiące otwierają się drzwi do mojego gabinetu. Wchodzi ta kobieta. Mówi: Dziękuję, miałam to świństwo, ale sobie poszło. Uratowała mi pani życie. Co czułam? Że warto było marznąć dla tej jednej kobiety.
Ale pamięta też znajomą, która po kolejnej wznowie przyszła i oznajmiła, że już nie ma siły walczyć. Że się poddaje, bo nie wytrzyma kolejnej chemii, kolejnych operacji.
- Ten czas na onkologii dał mi do myślenia, nauczył, że życie często bywa niesprawiedliwe, że trzeba doceniać, to co teraz mamy – mówi Anna. - I co najważniejsze, pomógł mi przetrwać okres odchodzenia ojca. Tato też zmarł na raka. Był wspaniałym człowiekiem. Ale odchodził radośnie, bo wiedziałam, jak być przy nim i go żegnać. Dlatego zawsze jest „coś po coś”. Nie ma w życiu przypadków.
Kobieta w polityce
W tym roku po raz pierwszy kandyduje do Sejmu. Z listy PSL, rzecz oczywista.
- Mam 21 numer, „oczko”, dzień moich urodzin – śmieje się. - Uważam, że to mój szczęśliwy numer.
Dlaczego się zdecydowała?
- Bo dostałam taką propozycję tu i teraz, uważam, że skoro tak się stało, nadszedł właściwy moment – wyjaśnia. - Ale o samej kampanii jeszcze nie myślę. Nie mam na to na razie czasu. Za dużo obowiązków.
Kiedy rozmawiamy o kobietach w polityce i często ich niezdrowej wręcz rywalizacji, Anna Augustyniak mówi, że to powodują wielkie kobiece ambicje.
- Chcemy pokazać, że jesteśmy dobre, że jesteśmy dużo warte – wylicza. - I stąd pewnie ta zażarta walka pomiędzy kobietami na liście. Ale myślę, że mężczyźni w gruncie rzeczy są podobni. Tylko nam kobietom nadal trudniej zaistnieć w politycznym świecie. Może stąd ta chęć dostania jak najwięcej głosów, pokazania, że nie jesteśmy gorsze.
Ma swój program, który chciałaby realizować, gdyby weszła do Sejmu.
- Stawiam na dialog i wspólne rozwiązywanie problemów – mówi. - Choćby w służbie zdrowia i sferze społecznej. Pracowałam w NFZ, szpitalu, teraz w organie założycielskim szpitali. Znam te problemy dokładnie z każdej strony. No i Lubelszczyzna. Nie chcę, żebyśmy stale byli postrzegani jak uboga krewna. Trzeba walczyć o nasz region.
Kiedy zmywam makijaż...
Sama wychowuje dwóch synów. Są przyzwyczajeni, że mamy nie ma w domu, bo pracuje, udziela się w akcjach charytatywnych, inicjatywach społecznych, i rzuci wszystko, gdy ktoś potrzebuje nagle jej pomocy.
- Synowie przywykli i chyba byliby zdziwieni, gdybym nagle wracała o 16. do domu i lepiła pierogi – mówi. - Ale choć nie spędzam z nimi popołudnia, dbam o uczciwe relacje. Chcę, żeby wiedzieli, że jestem autentyczna, że nigdy ich nie oszukuję. Że nie głoszę frazesów, nie tworzę wizerunku niezgodnego z moimi przekonaniami. Myślę, że to ważniejsze w byciu matką niż ciągłe perfekcyjne sprzątanie domu. Chcę, żeby chłopcy wiedzieli, że trzeba być zawsze sobą, że jeśli coś nie wypływa z serca, to zwyczajnie nie warto tego robić.
Ma świadomość, że czasami jest wykorzystywana, że jej pęd do pomagania niektórzy mylą z naiwnym postrzeganiem świata. Ale choć czasem dostanie po łapach za swoje dobre serce, nigdy nie żałuje. Bo jest, jaka jest, nie gra, nie udaje i niczego nie będzie udawać.
- A kiedy wieczorem wracam do domu, czekają na mnie domowe obowiązki. Drugi etat, któremu oddaje serce. Rozmawiam z synami, gotuję, sprzątam, wspólnie oglądamy TV i słuchamy muzyki. Znam ich radości i smutki. Bardzo dobrze się rozumiemy i sobie ufamy. Oni wiedzą, że zawsze mogą na mnie polegać i są dla mnie najważniejsi. Przed snem, gdy siadam przed lustrem i zmywam makijaż, mówię do siebie: „Augustyniak, to był dobry dzień” - mówi. - I wtedy spokojnie mogę sobie spojrzeć w oczy. I to jest dla mnie w życiu najważniejsze.