Nowy lokal gastronomiczny przy ul. Noworybnej otworzył się dla gości w czerwcu. Najpierw było pół roku remontu, walki ze starymi instalacjami, przystosowywanie lokalu do wymogów Sanepidu.
Ciągle jakieś problemy, niespodzianki po drodze, jak to na Starym Mieście – mówi Kasia. - I ponieważ ciągle z lokalem był jakiś ambaras, taką dostał nazwę. Bo ja uwielbiam słowa zapomniane już przez innych.
Pedagog z wykształcenia, gastronom z zawodu, Kasia przeszła całą drogę od kelnerowania do bycia właścicielem. Na studiach stała na zmywaku, pracowała w kuchni, była menedżerem. Głównie w restauracji, której jej chłopak Iwo Pasaman prowadzi z ojcem w Lublinie.
- Gdyby nie Iwo, nie dałabym rady - mówi. - Pomaga mi, doradza. I gdyby nie rodzice i grono moich przyjaciół. Są fantastyczni, podtrzymują na duchu, przychodzą i biorą się ze mną do roboty.
Kasia i Iwo, razem w życiu, razem w pracy...
Od zupy strony
Sam pomysł przywiozła z Budapesztu.
- Byliśmy z Iwo w maleńkiej zupiarni, pracowali tam sami mężczyźni – wspomina. - Fantastyczne zupy mieli. Pomyślałam, że my w Polsce tak kochamy zupy. Więc może zrobić taki podobny lokal.
Miał się nazywać „Od zupy strony”, ale Kasia postanowiła się nie ograniczać. Serwuje kanapki, chce wprowadzać inne dania.
- Zrobiłam kominek, ma być przytulnie – mówi. - Wierzę, że wieczorami ludzie zaczną wpadać na lampkę wina i małą przekąskę.
Na razie lokal otwiera od godziny 12. ale w planie ma podawanie śniadań i wcześniejsze przyjmowanie klientów. Oczywiście królują zupy. Ich ilość jest niepoliczalna.
- Codziennie inne, cztery różne – mówi. - Zawsze jedna wegańska.
Gulasz warzywny
Samych pomidorowych zup gotuje kilkanaście rodzajów, kilka różnych chłodników – w lecie rekordy popularności biło gazpacho z arbuza. Są zupy dla mięsożerców, z kurczakiem z kiełbaskami. Są na słodko – jak dziś – śliwkowa.
- Szukam przepisów, śledzę rożne programy kulinarne, blogi – mówi Kasia. - Coraz odważniej mieszam smaki, eksperymentuję. Pytam klientów, nie boję się krytyki. Chcę, aby moje zupy zyskały dobra sławę.
Pietruszka z pietruchy
Nie otworzyłaby lokalu, gdyby nie unijna dotacja. Dostała 40 tysięcy złotych z Fundacji Inicjatyw Lokalnych.
- Ale okazało się mało, remont był bardzo kosztowny – mówi. - Dobrałam kredyt, poszły wszystkie nasze oszczędności.
Nie znaczy to jednak, że patrzy w przyszłość z obawą.
- Jak byłam mała mama mówiła – Nie bądź taka pietrucha, jak się czegoś bałam – śmieje się Kasia. - Dziś pietruchy już nie ma, została Pietruszka, bo tak nazwałam swoją własną firmę.
Nie ukrywa, że cała „papierologia” kosztowała ją dużo zdrowia i skrzętnie pilnuje, aby wszystko było w najlepszym porządku. Jest jednak dumna, że sama przez to przeszła, że dała radę, że lokal się kręci.
- Tylko doba jest zbyt krótka – mówi. - Pracuję od świtu do nocy i ciągle jest mało. Ale nie boję się ciężkiej pracy, wiedziałam, że to będzie harówka. Jest za to fajnie, że to moje własne, że nie muszę pracować u kogoś.
Dlatego jest wdzięczna losowi, że dostała unijne pieniądze. Szkoda tylko, że nie wszyscy tak samo do tego podchodzą.
- Ci, co je dostali mają obowiązek rok prowadzić biznes – mówi. - 40 tysięcy nie w kij dmuchał. Wiem, że wiele osób kombinuje, jak to zrobić najmniejszym kosztem, zaoszczędzić coś dla siebie i za rok interes zamknąć. Albo podwieszają się pod biznesy rodziców. Szkoda dotacji dla takich ludzi, powinni brać tylko ci, którzy autentycznie chcą inwestować w swoją przyszłość.
Taka młoda bizneswoman
Choć ma 25 lat, wygląda na nastolatkę. Drobna, szczupła, chodzi w dżinsach i T-shirtach, unika makijażu.
- I ciągle mam z tym problem – śmieje się Kasia. - Bo w urzędach nie chcą wierzyć, że mam własny biznes. A jak ktoś przychodzi i pyta o właściciela, to robi wielkie oczy, że mała dziewczynka ma swoją restaurację.
Ale nie ma zamiaru zmieniać wizerunku. Nie będzie nosiła garsonek i szpilek. W każdej chwili musi być gotowa do tego, by stanąć za kuchnią czy złapać się z ścierkę i szczotkę. I ważniejsze od poważnego wyglądu są plany na przyszłość.
- Kocham to co robię – mówi. - Ale chciałabym kiedyś pracować zgodnie z wykształceniem. Marzę o takiej chwili, żeby mieć menadżera, a samej rozwijać się jako pedagog. Ale to bardzo daleka droga. Na razie nie mam chwili wytchnienia, zapomniałam co to wakacje. Jak nam się uda z Iwo na kilka dni gdzieś wyskoczyć na „nic nierobienie” to już będzie ogromny sukces.
Magdalena Gorostiza