Naprawdę jest pani taka pechowa?
Naprawdę. Jak stoję w kolejce do kasy, to wiadomo, że kasjerce akurat przede mną skończy się taśma i będę musiała czekać aż nową założy. Nawet obronę pracy habilitacyjnej wyznaczono mi na piątek 13, bo tylko taki termin był dostępny. A tak na serio to jestem osobą, która do wszystkiego musiała dojść powoli, sama i z odpowiednim nakładem wysiłku. Nigdy nie było tak, żeby manna spadła z nieba.
Ale wtedy bardziej się ceni sukcesy. A pani ma ich na swoim koncie sporo. Jednak jako śpiewaczka, a miała być pani pianistką…
Fortepian był moim marzeniem, kształciłam się w tym kierunku do ukończenia szkoły średniej. Prof. Teresa Księska-Falger wysłała mnie na studia do Gdańska. Niestety, odpadłam. Miejsc było tylko kilka, a konkurencja duża. Zaczęłam studiować kierunek teoretyczny. Mieszkałam w akademiku z koleżanką, która marzyła o karierze śpiewaczki. Też studiowała teorię muzyki, ale cały czas uczyła się do kolejnych egzaminów. Słuchała nagrań arii operowych na okrągło i mnie się to bardzo podobało. Akompaniowałam jej na fortepianie, czasami sama coś zaśpiewałam. I to ona namówiła mnie do tego, by przystąpić do egzaminów. Pomogła mi nawet w przygotowaniach. Wtedy robiło się trasę po akademiach muzycznych. Pierwsza była Łódź. I tam mnie przyjęto.
A koleżanka?
Nie zdała. Została przy teorii. Do dziś się przyjaźnimy. Mnie Łódź odpowiadała, bo tam studiował mój chłopak ówczesny, a przyszły mąż Cezary. I tak się zaczęło.
Ma pani dość rzadki głos- sopran spinto. Co to znaczy?
To głos o wysokiej skali ale dość ciemnej barwie. Dobry do śpiewania utworów romantycznych, czy neoromantycznych, wymagających dużej wytrzymałości głosowej.
Nie żal fortepianu?
Już nie, choć do dziś kocham ten instrument. Daje duże pole manewru. Przez to, że gra się wiele dźwięków naraz. Można dawać solowe koncerty, akompaniować. Mnie interesowało też komponowanie. Ale życie wybrało dla mnie śpiew.
Śpiewała pani w wielu miejscach. Jak to jest, gdy wychodzi się na scenę. To za każdym razem walka ze sobą, z tremą?
To jest zawód jak każdy inny. Na początku są wielkie emocje, ekscytacja, człowiek boi się nieprzewidzianych rzeczy. Wraz z latami praktyki przyzwyczajamy się do występów. Ale czuje się publiczność – czy jest otwarta, entuzjastyczna, czy chłodna i obojętna. Oczywiście, to albo dodaje albo podcina nam skrzydła. Proszę też pamiętać, że śpiewając na deskach opery czy operetki oświetlona jest tylko scena. Nie widzimy publiczności. Ale już śpiew w filharmonii to zupełnie co innego. Światła nie są wygaszone, widzimy wszystkie reakcje. Do każdego występu inaczej tez trzeba się przygotować.
I mieć inne kreacje. W operze dadzą strój, na koncercie trzeba mieć swój. Dużo ma pani takich scenicznych sukienek?
Nie za bardzo. Może około 20. Najpierw szyła mi je moja matka. Potem już sama kupowałam czy zamawiałam. Suknia musi być taka, by czuć się w niej dobrze. Żeby nie uwierała, nie dusiła, dawała swobodę ruchu. No i na scenie tez obwiązuje dress code. Nie wypada śpiewać Requiem Mozarta z odkrytymi ramionami. Ważny jest repertuar. Ja zawsze byłam zmarzluchem, więc preferuję suknie bardziej zakryte, z długim rękawem. Nie bardzo lubię takie „rozgolaszone”.
Ćwiczy pani codziennie?
Tak, około 1,5 godziny. Najczęściej w domu. My często mówimy, że wejście na artystyczną drogę jest jak wstąpienie do zakonu. Nie ma zmiłuj się. Trzeba swoje robić. Śpiewanie łączy się z wyrzeczeniami. Tydzień przed koncertem oszczędzamy głos. Ada Sari w dzień koncertu nie śmiała się i pisała polecenia na kartce. Może to się komuś wydawać śmieszne, ale tak to jest. Ja na przykład kilka dni przed koncertem unikam spotkań towarzyskich – nie mogę za dużo rozmawiać. Lubię się też wyciszyć wewnętrznie. Każdy z nas ma swoje metody.
A skąd ta miłość do muzyki? Z rodzinnego domu?
Nie było u nas tradycji muzycznych. Podobno mój ojciec miał dobry głos i grał na akordeonie. Mówię podobno, bo wychowywała nas tylko matka. Ojciec był bardzo dobrym człowiekiem, ale zniszczył go alkohol. Sam mówił, żeby od niego uciekać. I w końcu matka odeszła. A ja od dziecka fascynowałam się muzyką. Nie lubiłam lalek. Kiedyś dostałam takie małe pianinko i to było wreszcie coś. Grałam na nim ze słuchu. I tak się zaczęło. W wieku 15 lat wiedziałam, że moje życie będzie związane z muzyką.
I wszystko szło prawie jak po maśle, gdy dwa lata temu – szok. Okazało się, że ma pani raka piersi. Choroba zmieniła pani życie.
Mówiłam, że mam pecha, choć akurat tu mogę mówić o szczęściu, bo dzięki profesjonalnemu personelowi medycznemu, przyjaciołom i mężowi pokonałam chorobę. Ale przeszłam operację, chemioterapię wraz z utratą włosów. Nie było lekko. Nie chodziłam jednak na zwolnienia. Wolałam pracować ze studentami, bo też na uczelni wykładam.
Nie odpuściła sobie pani? Nie wolała wypocząć?
Nie chciałam odpuszczać. Może już taka jestem. Ale też wolałam nie siedzieć w domu i nie myśleć o rokowaniach. Chemię w sumie dobrze znosiłam, dawałam radę. Moi znajomi nie odwrócili się ode mnie jak to czasami bywa. Może dlatego, że nie umierałam? Ludzie boją się towarzyszyć innym, kiedy ci odchodzą.
Choroba dała pani do myślenia?
Wiem, że to banał co powiem, ale naprawdę dała. Najpierw miałam pretensje do życia, że czemu ja? Córka była w maturalnej klasie, nie był to dobry czas. Ale teraz z perspektywy widzę to inaczej. Zmieniła się moja optyka. Kiedyś wyznaczałam sobie cel i nie widziałam etapów po drodze. Teraz każdy dzień mnie cieszy i każdy, nawet drobny sukces. Bo każdy krok to coś nowego, inne doświadczenie. Ale dopiero teraz to widzę. Że idę wolniej, idę spokojniej. I dopiero teraz dostrzegam to, co jest po drodze.
Już po chorobie wygrała pani konkurs na dyrektora teatru Muzycznego w Lublinie. Po co pani to stanowisko?
Bo kocham ten teatr, mam tu wielu przyjaciół z tzw. branży i nawet jak byłam poza Lublinem to obserwowałam, jak się rozwija. Myślę, że mam wystarczająco dużo pomysłów i doświadczenia, by poprowadzić go w dobrym kierunku. Szczególnie, że choroba nauczyła mnie jednego – życie wcale nie jest tak skomplikowane, jak nam się wydaje. To my je sobie komplikujemy. I tę zasadę staram się wprowadzać w pracy. Myślę, że wyjdzie na zdrowie i artystom i teatrowi.
Rozmawiała Magdalena Gorostiza
foto Ewa Wartacz, Mieczysław Sachadyn
Działalność artystyczna
- Debiutowała w Filharmonii Rzeszowskiej u boku A. Hiolskiego.
- Współpracowała z Teatrem Muzycznym ROMA w Warszawie
- Filharmonią Narodową w Warszawie
- Operą Bałtycką w Gdańsku
- Teatrem Muzycznym w Lublinie
- Teatrem im. W. Horzycy w Toruniu
- Filharmonie: Lubelska, Rzeszowska, Łódzka, Zielonogórska, Warmińsko-Mazurską, Filharmonia w Katowicach, i inne
- Prowadzi działalność estradową: bierze udział w prestiżowych koncertach i festiwalach –m.in. w Wiedniu zaprezentowała recital pieśni słowiańskich
- Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sakralnej Gaude Mater w Częstochowie
- Muzyczny Festiwal w Łańcucie
- Festiwal im. I. J. Paderewskiego w Warszawie
- Festiwal Tempus Paschale w Lublinie
- Międzynarodowy Festiwalu im. J. Kiepury w Krynicy
- Międzynarodowy Festiwal S. Moniuszki w Kudowie-Zdroju i wielu innych.
- Współpracuje z takimi kompozytorami, jak: Andrzej Nikodemowicz, Paweł Łukaszewski, Mariusz Dubaj, Stanisław Moryto, Edward Pałłasz, Miłosz Aleksandrowicz, którzy powierzają jej partie solowe w prawykonaniach ich dzieł.
- Współpracuje z wybitnymi dyrygentami, orkiestrami symfonicznymi i chórami
- Dokonała nagrań dla Telewizji Polskiej, TV Polonia i Polskiego Radia oraz nagrała dwie CD:
- Love and Passion - z muzyką M. de Falli, M.Ponce, J.Siqueira, E.Pałłasza, /z J. Münch/ dla Acte Prealable
- Freude und Trauer der Liebe - z pieśniami R. Schumanna, /z P. Łykowskim i J. Münch/, dla KOCH International Poland