Przygodę z malowaniem zaczęła bardzo późno. Kiedy pani Anna miała 69 lat, zachorowała na chorobę Parkinsona. Poszła do lekarza, bo miała zawroty głowy, czuła się roztrzęsiona, miała problemy gastryczne.
- Lekarz orzekł, że to Parkinson. Zażartowałam, że lepiej niż Alzheimer, bo lepiej donieść do ust połowę, niż zapomnieć wypić. Popatrzył na mnie jak na wariatkę. Trochę zbagatelizowałam sobie diagnozę, ale od tamtej pory non stop biorę leki. Choruję już 17 lat – mówi.
Już wtedy pani Anna wróciła do rysowania. Zaczęła od szkiców. Była nauczycielką rysunku zawodowego, żoną znanego plastyka Andrzeja Jedliczka. Byłą też jego menadżerką, nie miała wtedy czasu na siadanie przed sztalugami. Żyli razem 60 lat, mąż zmarł w 2019 roku na raka.
Pani Anna uznała, że malowanie będzie dla niej najlepszą terapią. Na chorobę, na samotność.
- Szukam zdjęć, a potem je maluję, Kocham naturę, pejzaże. Obraz muszę trzymać na kolanach. Czasami kilka razy poprawiam i podtrzymuję jedną rękę drugą. Niestety, drżenie rąk przeszkadza w sprawnym rysunku. Jak się czegoś bardzo chce, to można - mówi pani Anna.
4 marca lubelski Dom Kultury LSM zorganizował jej pierwszy wernisaż.
- Mam świadomość, że obok nas jest wojna. Ale życie toczy się dalej. Ja już jedną wojnę przeżyłam jako dziecko i wiem, że da się o tym w końcu zapomnieć, taka jest natura człowieka – mówi pani Anna.
Z okupacji nie ma traumatycznych wspomnień, choć gdy wojna się skończyła miała już 9 lat. Najgorszy moment, który pamięta, to chwila, gdy musiała minąć esesmana, kiedy wracała z tajnych kompletów. Pod płaszczykiem miała książki i zeszyty. Strasznie nogi jej dygotały, ale wiedziała, że nie może zacząć biec.
Przestrzega jednak wszystkim przed porywami serca, bo one mogą skończyć się źle.
- Mój ojciec, fryzjer, pojechał bronić Warszawy w 1939 roku. Zabrał ze sobą młodszego szwagra. Pojechali z gołymi rękami. Spali w jakimś kinie, na które spadła bomba. Szwagier dostał odłamkiem w płuco. Ojciec leżał obok i nic mu się nie stało. W konsekwencji szwagier zmarł, a ciotka do końca życia wypominała mojej mamie, że to przez jej męża została wdową. Trzeba mierzyć siły na zamiary – podkreśla pani Anna.
Ale dodaje też, że wojna na jej psychikę nie wywarła dużego wpływu. Pamięta jak uciekali z mamą i bratem, bo Niemcy bombardowali ulicę, przy której był ich dom.
- Mieszkaliśmy w Pabianicach, na naszej ulicy była fabryka, którą Niemcy chcieli zniszczyć. Uciekliśmy na wieś. Przyjechał sąsiad, żeby wracać, bo od wybuchów wszystkie szyby wypadły – opowiada.
Podkreśla jednak, że nie ma żadnej wojennej traumy. Większą traumę ma po „komunie”, która uniemożliwiła jej wszechstronny rozwój.
- W rożnych czasach przyszło mi więc żyć. Teraz już nigdzie nie ucieknę, mogę zejść najwyżej do piwnicy. Ale mam jedną radę dla wszystkich – starajmy się żyć normalnie. Wszystko mija, ta wojna minie też – mówi pani Anna.
Magdalena Gorostiza