Maria Piotrowiczowa |
Oto Maria. Śliczna dziewczyna z bogatej ziemiańskiej rodziny, która powinna prowadzić salonowe życie heroiny z wiktoriańskiego romansu. Biegać na bale, strzelać spojrzeniami zza wachlarza, przebierać w adoratorach, a na koniec stworzyć z jednym z nich szczęśliwą rodzinę i dochować się gromadki dzieci. Ale niestety, Maria jest Polką. W dodatku urodziła się w Rzeczpospolitej 1839 roku, istniejącej tylko w umysłach ludzi, którzy tu mieszkają. To nie jest kraj dla normalnych ludzi! I Maria nie jest normalną panną. Nie czytuje na dobranoc romansów pani de Staël, tylko zatruwającą duszę pisaninę Mickiewicza, te wszystkie straszne historie o buntownikach, spiskach i kaźniach. Nie wzrusza się śmiercią szekspirowskiej Julii, bo wszystkie łzy wylała przy Konradzie Wallenrodzie. Jest jasne, że nic dobrego z tego nie będzie!
W domu nikt Marii nie przywołuje do porządku. A gdzieżby, skoro wszyscy myślą tak samo! Jej ojciec, Zygmunt Rogoliński, walczył w powstaniu listopadowym; wuj należał do spisku, który powstanie zainicjował. To tak zwany patriotyczny polski dom, w którym żadną miarą nie hamują narodowych zapędów dziewczyny. No więc dziewczyna robi co chce.
Źle się bawi, już od początku. Ma ledwie 17 lat, gdy znajduje sobie męża - kompletnie nieodpowiedniego. Konstanty Piotrowicz to nauczyciel w szkole elementarnej, biedny jak mysz kościelna, ale w gruncie rzeczy taki sam, jak Maria. Jeden z tych ideowców, którzy biorą nędzne posady nauczycielskie z jednego tylko powodu: by krzewić swoje idee narodowe wśród dzieci, by opowiadać im te szkodliwe bajdy o wolności. Maria natychmiast się zakochuje i oczywiście stawia na swoim, choć to przecież mezalians. Dziwne, że nikt z rodziny nie staje w poprzek tym pragnieniom. Ulegają nadspodziewanie łatwo, uznając, że wielka fortuna dziewczyny wystarczy im obojgu.
Konstanty i Maria pobierają się, zamieszkują w zasobnym folwarku pod Łodzią, i czekają. Czują, że lada moment nadejdzie ten niezwykły czas, o którym słuchali przez całe dzieciństwo. Wszyscy to wiedzą, wszyscy czują, że zaraz się zacznie. Przed powstaniem styczniowym ulice polskich miast przypominają wielki teatr narodowy. Kobiety noszą czarne suknie, a zamiast pierścionków wsuwają na palce żelazne obrączki z krzyżykiem. Mężczyźni przebierają się w kontusze i kościuszkowskie mundury, zakładają krakowskie rogatywki. Polaków ogarnia jakaś zbiorowa, narkotyczna gorączka, z której wywodzą pewność, że lada dzień się dopełni dziejowa sprawiedliwość, że historia naprawi krzywdy i wyrówna rachunki, że wystarczy garstka gorącogłowych idealistów, by pokonać rosyjskie imperium zła.
Gdy wybucha powstanie, Maria jest gotowa. Obcina warkocz, zakłada męski strój. Razem z Konstantym idą do powstańczego oddziału. Mizerny to oddział, składa się głównie z kosynierów, strzelców ma niewielu. Ale kto by tam liczył strzelby w tym hipnotycznym narodowym spektaklu! Im się wydaje, że siła woli i głębokie pragnienie to aż nadto, by sen o wolności się spełnił.
Maria na początku zachowuje się w miarę rozsądnie. Robi to, w czym my, kobiety, jesteśmy dobre. Zbiera pieniądze dla oddziału, organizuje mundury i żywność, kupuje broń. Ale przecież wie, że na tym się nie skończy, że tym, czego jej dowódcy potrzebują najbardziej, wcale nie są ludzie zajmujący się aprowizacją. Brakuje tych, którzy będą się bić. I Maria zamierza stanąć w pierwszej linii.
Jej los dopełnia się 24 lutego 1863 r. Tego dnia Rosjanie zaskakują powstańców obozujących na skraju lasu, w okolicach wsi Dobra. Bitwa rozpoczyna się w godzinach południowych i trwa do 17.00. Od początku jest jasne, że będzie to kolejna piękna klęska. Powstańcy odpierają dwa ataki Kozaków, przy trzecim bronią się już chaotycznie.
Maria nie zamierza się poddać, choć rosyjski oficer gotów jest ją oszczędzić. Nawet on nie chce mieć na sumieniu dwudziestolatki, co to za honor zabić dziewczynę! Ale ta dziewczyna za hańbę uznaje jego propozycję. Broni sztandaru oddziału i walczy jak furia. Uzbrojona w rewolwer i kosę, okrążona przez Kozaków, jednego zabija, drugiego rani, pod trzecim zabija konia. Na końcu ginie sama od ciosów pik i szabel.
Kozacy pastwią się nad jej ciałem tak, jakby o szczególną wściekłość przyprawiało ich to, że stawała przeciw nim dziewczyna. Wbijają bagnety w jej pierś, aż kubrak Marii zmienia się w krwawy strzęp, tak pokłuty, że trudno zliczyć ciosy. A gdy po bitwie jej ciało przywożą do domu, wychodzi na jaw jeszcze jedna straszna prawda: dziewczyna była w ciąży, miała urodzić bliźnięta. Co zrobiłaś, Mario? Warto było oddać trzy życia za powstańczy sztandar?
W relacjach świadków zachował się opis jej pożegnania: „W otwartej trumnie - w starym ojców dworze leżały jej zwłoki. Zapalone gromnice, naokół szlochająca rzesza. Do świetlicy wszedł kapitan rosyjski - ten, którego żołnierze zamordowali Marię. Wyjął z kieszeni świecę, zapalił, postawił u nóg bohaterki, a sam cofnął się w kąt izby i na szabli wsparty - płakał”.
Rankiem, 28 lutego 1863, w całej Łodzi biją dzwony. Miasto szykuje się do pogrzebu powstańców. W bitwie pod Dobrą zginęło ich 70, drugie tyle umarło z ran. Dźwięk dzwonów słychać w szpitalnej sali, gdzie leży Konstanty. Dostał bagnetem cios wzdłuż prawej piersi, padł nieprzytomny w walce, ale teraz lekarz mówi, że wszystko skończy się dobrze, że będzie żył. Tylko, dodaje, "trzeba oszczędzać mu wzruszeń". Ukrywają przed nim śmierć Marii, ale tego ranka, gdy pyta, komu tak dzwonią, gadatliwej pielęgniarce wyrywa się: "To dla pańskiej żony ten wspaniały pogrzeb". Więc już wiecie, jak to się skończy, serce Konstantego nie wytrzyma, jej pogrzeb stanie się i jego końcem.
I to ostatni akt tej historii Romea i Julii znad Wisły, w którą zawsze musi wmieszać się Polska.
Patos, patos, wszystko to patos! Na koniec trzeba wziąć się w garść i wygarnąć im parę słów prawdy. Bo to przez takich jak oni wciąż przeżywamy tę nieznośną, polską udrękę, jak w każdą ricznicę powstania - Jezu! - znowu spadają na nas te wszystkie straszliwe opowieści o Bogu, Honorze i Ojczyźnie, o przegranych bitwach i bezsensownych ofiarach, o umęczonym Traugutcie i Sierakowskim, powieszonym z przetrąconym karkiem. Znów każą nam słuchać o daremnym heroizmie powstańców, a przecież nudne to i durne! Nowoczesny patriotyzm to nie pohukiwania o ojczyźnie, ale sumienna praca w korporacjach i zbieranie psich kup z trawników! Tak właśnie myślę, tylko... jakoś nie mogę zapomnieć o Marii... o wariatce w kubraczku poharatanym przez Kozaków. Jej historia uparcie siedzi mi w głowie i wcale nie chce z niej wyjść. Spisałam ją, może w końcu przestanie mnie dręczyć. Tyle dobrego, że innych dręczyć nie będzie, bo o Marii mało kto słyszał. Jej imię nosi jedna polska szkoła, ale żaden uniwersytet; poświęcono jej kilka tekstów, ale żadnej książki. Tylko czemu wciąż czuję, że powinnam za to przeprosić? I powiedzieć: dziękuję, Mario, Ty wariatko...
(Ilustracją tego tekstu są obrazy Jacka Malczewskiego: W tumanie, Thanatos, Śmierć Ellenai)