Wygląda to tak, jakby modelka chciała z obrazu uciec albo w ogóle zapomniała, że do niego pozuje i że to ona ma być w centrum. A przecież nie jest. Nie ona. W centrum jej świata jest dziecko i to ono ma być na pierwszym planie. Jego grymasy, jego czułości, ale też jego śniadanie i czyste nogi. Nie ma w tych obrazach wystudiowanej słodyczy, jaka od czasów Rafaela rządzi tematem macierzyństwa w sztuce. Żadnych anielskich uśmiechów ani głębokich spojrzeń posyłanych nam, widzom, przez kobiety upozowane na Madonny z Dzieciątkiem. Tutaj portretowane matki mają nas w nosie. Tutaj nikt się do nas nie czuli. Tu każda scena to trzepot nerwów albo cicha demonstracja siły: oto moje dziecko, a w tle ja, najwierniejsza strażniczka jego świata. Popatrzcie:
|
Śniadanie w łóżku, 1897 |
|
Kąpiel, 1893 |
|
Macierzyństwo, 1890 |
|
Matka i dziecko, 1897 |
|
Matka i dziecko, ok 1889 |
|
Pierwsza pieszczota, 1891 |
|
Mały Thomas z matką, 1893 |
|
Matka i dziecko, 1880 |
|
Matka trzymająca dziecko, 1900 |
|
Młoda matka, 1900 |
|
Lato, 1894 |
|
Augusta czytająca córce, 1910 |
|
Rodzina, 1893 |
|
Lustro, 1905 |
|
Susan pocieszająca dziecko, ok. 1881 |
|
Przejażdżka łódką, 1893-94 |
|
Pod kasztanowcem, 1898 |
Dziś te obrazy uznawane są za jedne z najlepszych scen macierzyństwa w historii sztuki, ale niewiele brakowało, a mogły wcale nie powstać. Malowała je bowiem w ostatnich dekadach XIX wieku kobieta, Amerykanka Mary Cassatt. Wszystko działo się w czasach, w których nikt nie miał specjalnej ochoty oglądać narodzin damskich talentów. Zanim więc Mary zabrała się do roboty, musiała sobie najpierw z tą rzeczywistością poradzić.
Start jest niezły. Mary przychodzi na świat w 1844 roku w zamożnej rodzinie bankiera z Pensylwanii. Dzieciństwo ma sielskie/anielskie. Kochający rodzice, gromadka braci i sióstr, piękny dom w Filadelfii, najlepsi nauczyciele, a w ramach edukacji z historii sztuki - podróże po Europie. Problemy zaczynają się, gdy dziewczynka kończy 15 lat i postanawia wyruszyć w świat samodzielnie. Marzenie ma tylko jedno - chce malować. Ale nie tak, jak panienki i panie z jej sfery, pacykujące akwarelki w ogrodzie. Jej chodzi o sztukę, a nie obrazki do bawialni. O taką sztukę, która da spełnienie i zapisze życie. No i pozwoli na nie zarobić. Wie, że pierwsze, co musi zrobić, to znaleźć się w gronie profesjonalistów. Akademia Sztuk w Pensylwanii to jest to!
Ojciec, usłyszawszy o zamiarach córki, reaguje jak na ówczesnego ojca przystało. „Wolałbym cię widzieć martwą!” - ryczy. Ale ostatecznie zgadza się, by studiowała. Akademia przyjmuje już kobiety, a ukończenie takich kursów nie oznacza jeszcze, że przyzwoita panna spędzi całe życie umazana farbą w jakiejś pracowni na poddaszu. W końcu się ustatkuje, wyjdzie za mąż i czas wywieje jej z głowy durne myśli. No tak. Racja. To najczęstszy scenariusz. Ale akurat nie w tym przypadku. Nie w przypadku perfekcjonistki, której zdaniem sztuka wymaga pełnego poświęcenia. I która jest na nie gotowa.
|
Mary w czasach paryskiej edukacji |
Mary idzie do Akademii i spędza w niej kilka lat. Coraz bardziej sfrustrowana. Denerwuje ją ślimaczy tok studiów, złości protekcjonalny stosunek do kobiet. Niestety, tam też dbają o przyzwoitość. Nieliczna grupka studentek ma osobny program, w którym akty maluje się na podstawie gipsowych odlewów. Studium ludzkiego ciała z natury? Zapomnijcie! Mary wie, że chcąc wyjść ponad tę wyrobniczą przeciętność, musi jechać tam, gdzie bije serce artystycznego świata - do Paryża.
Wyjeżdża tam dwa razy. Pierwszy kilkuletni pobyt dziewczyny jest kursem rzemiosła. Który musi sama sobie zorganizować. Paryska Szkoła Sztuk Pięknych jest zamknięta dla kobiet, trzeba zabiegać o indywidualne zajęcia. Mary jakoś udaje się zdobyć dojścia do uznanych akademików, Jean-Léon Gérôme przyjmuje ją na lekcje. No i jest Luwr, gdzie razem z tłumem podobnych sobie dziewczyn spędza godziny na kopiowaniu obrazów - to jeden z popularniejszych wówczas treningów zostawionych samym sobie młodych malarek (kursy samokształcenia, powiedzielibyśmy dziś).
Naprawdę ważny będzie drugi wyjazd trzydziestoletniej już Mary. Bo w Ameryce jakoś jej nie idzie. Maluje obrazy, nawet je wystawiają, nawet chwalą, ale nikt nie kupuje. Filadelfijska prasa traktuje ją lekceważąco, jako „uzdolnioną i interesującą się rysunkami córkę znakomitej miejscowej rodziny”, choć w rzeczywistości jest przecież świetnie przygotowaną profesjonalnie malarką. W końcu przychodzi intratne zlecenie. Arcybiskup Pittsburgha zamawia u niej kopie kilku obrazów Correggia. Honorarium jest spore. Wystarczy - myśli Mary - na podróż do Europy i na pokrycie części pobytu. Postanawia wracać.
I chwała Bogu, że wraca, bo dzięki temu narodzi się Mary Cassatt, jaką dziś znamy. Przełomem jest spotkanie Edgara Degasa, mistrza awangardy, którą wówczas stanowią poczciwi impresjoniści. Mary będzie potem opowiadać o piorunującym wrażeniu, jakie zrobiły na niej ich płótna. Gdy pierwszy raz zobaczyła obrazy Degasa w oknie paryskiej galerii, zamarła na całe godziny z nosem rozpłaszczonym na szybie, chłonąc każdy ich szczegół: „Były tym, co zmieniło moje życie”. Zachwyt Degasa po obejrzeniu jej obrazów nie jest tak entuzjastyczny, ale jednak jest. „Oto ktoś, kto czuje jak ja” - mówi. I serwuje Mary komplement: „Większość kobiet maluje tak, jakby ozdabiała kapelusze. Ty nie”.
|
Panna Cassatt na portrecie Degasa, ok. 1876-78 |
Są podobni. I w sztuce, i w życiu. Dla obojga inspiracją są ludzie i ich codzienność, nie malują tych wszystkich wschodów i zachodów słońca, w ich sztuce prawie nie ma pejzaży. Oboje też pochodzą z tzw. dobrych rodzin, są świetnie wykształceni, czarujący i eleganccy, słyną z inteligencji, dowcipu i niemałego temperamentu. Na kolejne czterdzieści lat połączy ich przyjaźń, choć niektórzy są zdania, że także burzliwy romans. Tego się jednak nie dowiemy, bo Degas nie pisnął o tym słówka, a Mary przed śmiercią spaliła całą ich korespondencję. Oboje jak widać byli także dyskretni.
Odtąd Mary wystawia swoje obrazy z impresjonistami i wystawia z sukcesem. Jej prace są chwalone przez krytykę, znajdują nabywców. Już nie musi chałturzyć, żeby mieć na czynsz, eksperymentuje z nowymi technikami, tematami, krystalizuje się jej styl. Może i nie maluje - wedle słów Degasa - jak większość kobiet. Za to maluje kobiety. I to w najbardziej kobiecych rolach.
Matka i dziecko, jej ukochany temat. Modelkami nie są żadne sławne mamy, co częste w przypadku jej koleżanek-portrecistek. Zwykle to anonimowe dla widza osoby - kuzynki, siostry, sąsiadki. Uchwycone w chwili, w której wydają się kompletnie nieświadome, że pozują do jakiegoś obrazu, że ktoś je ogląda. To dlatego tak mało w tych wizerunkach kokieterii, a tak wiele prawdy.
Dlaczego akurat ten temat? Najłatwiej o proste diagnozy: Mary nigdy nie wyszła za mąż, nie urodziła dziecka, może więc malowanie scen macierzyństwa kompensowało ten brak? Może. Ale nie wiadomo, czy gdyby miała własną rodzinę te piękne obrazy w ogóle by powstały. A co do dzieci… Miała je przecież. Malowała je każdego dnia.
Piękne wspomnienie o Mary zostawił jej marszand René Gimpel, który odwiedził sędziwą już artystkę w jej domu w Grasse w 1918 roku. Przeżywała wtedy największy dramat swego życia. Po nieudanej operacji zaćmy niemal zupełnie straciła wzrok, całkowicie przestała malować: „Tak bardzo kochała słońce i odnajdowała w jego blasku tyle piękna, a teraz ledwie docierało do niej światło. (…) Brała w dłonie główki moich dzieci i niemal dotykając twarzą, wpatrywała się w nie uważnie, mówiąc: jak bardzo chciałabym je namalować”.
Dlatego na końcu tego postu będzie dziecko - powstała w 1878 roku „Dziewczynka w niebieskim fotelu”. Bardzo lubię ten obraz, bo taką ładną historię opowiada! Od razu widać, że mała urwała się z jakiejś rodzinnej uroczystości. Jest wystrojona w świąteczne koronki przepasane tartanową szarfą, do której dobrano skarpetki i kokardę we włosach, nosi eleganckie buciki ze srebrnymi klamerkami. Ale ta poza! Kolana rozrzucone, jedna ręka zatknięta za głowę, druga niedbale wsparta o fotel… To jasne, że obok nie ma nikogo z dorosłych, który natychmiast kazałby jej ładnie usiąść, nie siać zgorszenia, a na koniec jeszcze dałby po łapach. Ale w pokoju jest pusto. Są tylko niebieskie kanapy i jeden mały znudzony pies. Dziewczynka może rozłożyć się jak jej najwygodniej i rozhuśtać marzenia. Będzie księżniczką? Artystką? Mamą? Nieważne, tak czy inaczej właśnie zbiera siły. W sposób najlepszy z możliwych - odważnie i po swojemu.
Cytaty zaczerpnęłam z książki „Twórcy” Paula Johnsona, Świat Książki, 2008
Zdjęcia: Wikimedia Commons, Web Gallery of Art