Jesteśmy w jedynym hotelu otwartym w całej okolicy. Czemu inne hotele stoją zamknięte?
Bo wielu właścicieli nie zdecydowało się ich otworzyć ze względu na koszty. Większość z nas pracuje od kwietnia do końca października. W tym czasie musimy odłożyć pieniądze na przetrwanie zimy. Niestety, w tym roku sezon ruszył 1 lipca, a w dodatku należało dostosować obiekty do sytuacji epidemiologicznej. Zakupić sprzęt do dezynfekcji, przeszkolić personel, uzyskać certyfikaty, ze które się płaci. Hotelarzom zabrakło na to pieniędzy no i przecież nie mają gwarancji, że sezon będzie taki, że koszty się zwrócą. Więc zdecydowali, żeby hoteli nie otwierać. Szczególnie, że można przyjmować 65 procent gości. Podobnie jest w innych usługach, wiele restauracji jest nieczynnych, sklepów też. Nie ma za co kupić towaru i nie ma go komu sprzedawać.
Puste hotele, zamknięte na głucho.
Kiedy kupowałam bluzkę w jednym ze sklepów, właścicielka miała łzy w oczach. Dziękowała, że przyjechaliśmy na wyspę, mówiła, że nie zdajemy sobie sprawy, w jakiej sytuacji jest tu większość ludzi. Nie spodziewałam się, że jest aż tak źle...
To prawda, jest bardzo źle. Ja jestem najlepszym tego przykładem. Odkładam z tego, co zarobię na kilka zimowych miesięcy, dostaję też wtedy niewielki zasiłek. Jego wysokość zależy od przepracowanych godzin w sezonie, ale to niewiele około 500 euro. Ja za prąd płacę tu 270 euro miesięcznie. Nie pokrywa więc ten zasiłek nawet podstawowych rachunków. A ja sama wychowuje trzech synów. W tym roku, gdyby nie pomoc mamy z Polski, nie mielibyśmy co jeść, dosłownie. Ja mogę przeżyć na chlebie i wodzie, ale dzieci już nie. Tu wynagrodzenie przez cały rok dostają tylko emeryci, nauczyciele, urzędnicy, lekarze. Reszta żyje z turystów. Tymczasem w połowie marca zamknięto nas w domach, był całkowity lockdown, wyszliśmy z niego dopiero w czerwcu. Te dwie sprawy się na siebie nałożyły - zamknięcie plus brak pieniędzy. To był prawdziwy koszmar.
Sklepy czekają na turystów.
Ale po co aż taka kwarantanna? Nie było tu przecież ani jednego przypadku koronawirusa?
Nie było, bo odcięto nas od świata, port i lotnisko zostało natychmiast zamknięte. Ale władze uznały, że trzeba nie dopuścić do pojawienia się wirusa, bo mamy na całą wyspę tylko 9 łóżek na intensywnej terapii, a mieszka tu około 110 tysięcy osób. Gdyby wybuchła epidemia, musieliby nas transportować na ląd, co byłoby ryzykowne i kosztowne. Rygor podczas lockdownu był ogromny. Żeby wyjść z domu należało wysłać sms na rządową stronę i otrzymać zwrotny sms ze zgodą. Wysyłaliśmy numer opisujący charakter wyjścia, np. 1 to apteka, 2 sklep, a 6 spacer z psem. Nazwisko i adres. Wolno było wyjść tylko do najbliższego sklepu, człowiek robił zakupy drżącymi rękoma, żeby nie przekroczyć czasu, bo kary były później nawet do 300 euro. Z psem można było wyjść na 15 minut tylko. Żyliśmy jak w matrixie. I większość bez pieniędzy, bo zasiłki były mizerne, albo wcale ich nie było. To musiało się odbić na nas wszystkich. A teraz nawet, jak powoli turyści napływają, nie jest wcale różowo. Zresztą sama widzisz.
Jak trafiłaś na Rodos?
Studiowałam na SGH i dostałam propozycję praktyk z jednego z biur podróży. Przyleciałam tu zorganizować prawnika, bo był problem z jednym z hoteli, sprzedali komu innemu nasze, zapłacone już pokoje. Zakochałam się podczas drugiego dnia pobytu. Mój wtedy przyszły, a teraz już były mąż, przypominał mi bardzo mojego ojca. Miałam niewiele ponad 6 lat, kiedy tata zginął w wypadku. Mama jest z pochodzenia Francuzką, przyjechała do Polski z rodzicami na placówkę. Wychowała się w Polsce, poznała tatę. On pochodził z Wadowic, jest nawet spokrewniony z rodziną Jana Pawła II. Jechał z moimi sporo starszymi braćmi do rodziny, ja miałam anginę, zostałyśmy z mamą w domu. Brat prowadził, ojciec zginął, ten brat był 2 miesiące w śpiączce. To był dla naszej rodziny straszny czas, długo dochodziliśmy do siebie. I to zostało w nas na zawsze. No więc, jak zobaczyłam swojego eks, to się zakochałam. Ale sielanki nie było. Rodyjczycy mają specyficzny stosunek do kobiet, czasami myślę, że to bliskość kontynentu azjatyckiego? Na wyspie jest dużo przemocy domowej, mamy pierwsze, niechlubne miejsce w Grecji. I zostałam sama z trójką dzieci, ojciec nie płaci ani grosza. Ale i tak jestem szczęściarą, bo już pracuję. Mój pracodawca jest bardzo w porządku, dał mi nawet zaliczkę, żebym przetrwała.
I jest ruch w interesie?
Z sześciu punktów wynajmu samochodów, otwarte są zaledwie trzy, jeden dosłownie dwa dni temu. U mnie na szczęście jest trochę ruchu, bo sporo tu turystów z Polski, a nie każdy zna perfekt angielski, żeby wszelkie formalności dotyczące wynajmu załatwić. Więc nie narzekam, powoli się rozkręca. Ale oczywiście to nie to, co było w poprzednich sezonach.
Osiołki w Lindos też czekają.
Wszyscy liczą na to, że po 15 lipca przyjedzie więcej osób. Też mam taką nadzieje, bo na razie jesteśmy w głębokim kryzysie. Wszyscy boją się jesieni i przepowiedni, że wirus może wrócić. Kolejnego lockdownu. To by już nas chyba dobiło. I tak, szacuje się, że odrabianie strat potrwa minimum dwa lata, jeśli turyści przyjadą. Nie ma też oficjalnych danych na razie, ile firm zbankrutowało. Cóż, łatwo nie jest, ale cieszy to, że ludzie jednak powoli napływają.
Rozmawiała Magdalena Gorostiza