Już w lutym media informowały o nowym wirusie, a Azja uznawana była za najbardziej niebezpieczny obszar. Wirus już wówczas przedostał się do Europy, pojawiały się pierwsze przypadki. Ale chyba nikt wówczas nie traktował epidemii zbyt poważnie. Sprawdziłam Tajlandię i Kambodżę, były śladowe ilości zachorować i bodajże w Tajlandii 5 ofiar śmiertelnych. W regionie, do którego się nie wybierałam.
Tajlandia i Kambodża
Loty odbywały się jeszcze normalnie, żadnych rygorów, żadnych obostrzeń. W Bangkoku życie toczyło się utartym torem, choć było zdecydowanie puściej. Nie było turystów ani z Chin ani z Japonii. Tymczasem to Chińczycy byli najlepszymi klientami, zasilającymi budżet, ze względu na masowe przyjazdy.
Nie było wówczas żadnych obostrzeń, masek, płynów do dezynfekcji. Bangkok miał stanowić tylko krótki postój na drodze do Kambodży, ale postanowiłam wykorzystać ten pobyt, żeby koniecznie zobaczyć słynnego Buddę w drzewie i świątynie w Ayutthaya, dawnej stolicy, położonej kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bangkoku. Wynajęliśmy z kilkoma osobami z grupy busa i pojechaliśmy na wycieczkę. Ten Budda w drzewie był moim marzeniem, nie zdążyłam go zobaczyć podczas poprzedniego pobytu w Tajlandii.
W świątyniach było sporo osób, bo była to niedziela, ale nie stosowano wówczas żadnego dystansu społecznego. Chodziliśmy wśród Tajów, nie myśląc o jakimkolwiek wirusie.
Do Kambodży jechaliśmy autokarem. Granicę przekraczaliśmy pieszo, oczekując w sporej kolejce, w średnich, nazwijmy to warunkach sanitarnych. Kilka osób z grupy założyło wówczas maseczki. Osobiście potraktowałam to jako objaw pewnego dziwactwa.
W Kambodży było już wówczas pusto. Nasz przewodnik powiedział nam, że mamy prawdziwe szczęście. Zwykle oblegane przez tłumy świątynie, możemy zwiedzać prawie w samotności, co było tam zjawiskiem niespotykanym do czasów pandemii.
I znowu, w hotelach, w restauracjach, w sklepach – rygorów nie było żadnych. Spotykało się osoby w maseczkach, ale w Azji nikogo to nie dziwi. Oni od dawna noszą maseczki, by ustrzec się rożnych chorób.
Jedliśmy, piliśmy, spaliśmy w rożnych miejscach. Nic się nie działo, choć z Polski zaczynały napływać niepokojące wieści.
Kolejny tydzień spędzałam w Tajlandii w Pattayi. Widać było zaniepokojenie, głównie wywołane spadkiem ruchu turystycznego. Nie było tam ani jednego przypadku zachorowania, ale jak pisałam, nie było też Chińczyków – głównego źródła utrzymania.
4 marca nadeszła do nas wiadomość z Polski – jest pierwszy zakażony koronawirusem, jest pacjent zero. Wywołało trochę niepokoju, jak będzie wyglądał powrót. Wracałam 8 marca, mówiono o kwarantannie, możliwości odwołania lotu. Miałam szczęście, mój lot był ostatnim „normalnym” lotem czarterowym z Bangkoku do Warszawy. 15 marca zamknięto granice, koleżanka, która miała lecieć 14 marca na Sri Lankę została już w domu.
O naszym lockdownie pisać nie będę, bo znamy go wszyscy. Z utęsknieniem czekałam na ponowną możliwość wyjazdu. W międzyczasie przepadły mi bilety lotnicze na dwie podróże, ale trudno.
Rodos
Kiedy tylko w lipcu znowu pojawiła się możliwość wylotu, już 6 lipca poleciałam na Rodos. Tu już było bardziej restrykcyjnie. Trzeba było otrzymać od Greków specjalny kod QR, który upoważniał do przekroczenia granicy, wypełnialiśmy płachty formularzy, na lotnisko, do samolotu. Nadrukowałam ich nawet zapas, gdyby okazało się, że coś tam jest nie tak. Na Okęciu mierzyli przed wejściem temperaturę, lotnisko opustoszałe, sklepy zamknięte, nakaz noszenia maseczek, płyny dezynfekcyjne. Ale samolot był pełny. W samolocie też trzeba mieć maseczkę, ale wolno ją zdjąć jak się je czy pije, więc sens tej procedury wydaje się dość dziwny.
W hotelu był rygor dla personelu, przyłbice rękawiczki, czasami dochodziło do paranoi, gdy recepcjonistka odmawiała wydania mapy wsypy (wirus), a tę samą mapę dostawało się bez problemu w punkcie wynajmu samochodów naprzeciwko recepcji.
Na Rodos podówczas nie było ani jednego przypadku covid-19, wyspa niedawno wyszła z lockdownu. Tylko niewiele hoteli było otwartych, tak samo sklepów czy restauracji. Smutny widok i wszędzie pustki. Puste plaże, dezynfekowane non stop łóżka.
Turyści nie musieli nosić maseczek, w restauracji personel wydawał posiłki, nawet sztućce były po dezynfekcji, zafoliowane. Goście nie mogli wziąć sami nawet talerza czy filiżanki. Pokoje sprzątane były co trzy dni, żeby ograniczyć kontakt obsługi z gośćmi.
Cypr
W sierpniu zdecydowałam się polecieć na Cypr, jeszcze wtedy gdy Polska zaliczana była do krajów z grupy A, czyli nie wymagano od nas testu przy wjeździe. Wystarczał Cyprus Flight Pass, który od ręki dostawało się przez internet.
Podobnie jak na Rodos i tu otwarty był ułamek hoteli, pustką świeciły bary i restauracje. Nasz hotel był jednak oblegany, głównie przez Polaków i Cypryjczyków. Restrykcji dla turystów na terenie hotelu nie było żadnych. Luz - blues – zero maseczek, zero ograniczeń w restauracjach, normalny szwedzki bufet, każdy podchodził i brał. Obsługa używała maseczek i generalnie było bardzo czysto. Ale to był jedyny covidowy reżim. Poza hotelem maseczki obowiązywały w miejskiej komunikacji i w sklepach, ale w tych ostatnich nikt tego reżimu raczej nie przestrzegał.
Bułgaria
We wrześniu po raz kolejny wylądowałam w Albenie, rezerwację robiliśmy w listopadzie 2019. Pojechaliśmy ze znajomymi pograć w tenisa, do tego samego hotelu, który nas zauroczył w roku poprzednim. Żeby wjechać na teren Bułgarii wystarczyło podpisanie krótkiego oświadczenia, o tym, że się nie ma objawów choroby, formalności można rzec żadne.
Albena świeciła pustkami, bo 8 sierpnia Niemcy uznali ją za region zagrożony koronawirusem, a to jest kurort niemieckich emerytów. Loty z Niemiec wstrzymano, hotele zamknęły się na cztery spusty, w tych otwartych byli Polacy, Rumuni i Bułgarzy.
Restrykcje dotyczyły głównie personelu, maseczki, rękawiczki. Turyści proszeni byli o nakładanie masek w restauracji, kiedy podchodzili do bufetu, bo tam też jedzenie było za szybami z pleksi i serwowane przez kelnerów. Poza tym nie było żadnych obostrzeń, a w pobliskich sklepach nikt nie myślał o żadnych maseczkach. Z Albeny wróciłam 15 września, można więc rzec, że mam pewność, że wirusa stamtąd nie przywiozłam.
Dlaczego o tym piszę?
Zaliczyłam osiem razy lotnisko, osiem podróży samolotem. Ręce myłam całe życie tak samo, nie używam płynów do dezynfekcji, bo mam silną alergię. Maseczkę nosiłam tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne.
Jak więc to jest z tym wirusem? Czy zwyczajnie miałam szczęście? Czy jest to kwestia indywidualnej odporności?
Nie należę do osób, które nie wierzą w pandemię, mamy w Madrycie rodzinę, wiedziałam, co tam się dzieje na bieżąco, obserwowałam w hiszpańskiej telewizji, jak miejskie lodowisko zamieniane jest w kostnicę.
Jednak po tylu podróżach, trudno nie zadać sobie pytania, kiedy i jak wirus zakaża i czy zabezpieczenia, które stosujemy mają jakikolwiek sens? Czy jest w tej niewiadomej cokolwiek pewnego? Jak żyć dalej? Jakby nigdy nic, czy stosując się do obowiązujących procedur? Czy zalecenia, które nam są narzucane, psychologia strachu serwowana codziennie przez media, to dobry sposób na walkę z wirusem, czy raczej napędzanie spirali obaw, która już dziś objawia się depresjami, stanami lękowymi i panicznym strachem, w którym żyje część ludzi przerażona widmem zachorowania na covid?
W trakcie poszukiwań odpowiedzi na to pytanie, wpadł mi w ręce świetny artykuł hiszpańskiego profesora Luisa Alberto Henríqueza Hernándeza, z Universidad de Las Palmas de Gran Canaria, który jest toksykologiem specjalizującym się ę w toksykologii środowiskowej i jej skutkach dla zdrowia ludzi, zwierząt i żywności, - „COVID-19: La pandemia no puede hacernos caer en la germofobia”, czyli „COVID -19: pandemia nie może doprowadzić nas do germofobii”.
Germofobia to paniczny lęk przed zarazkami i przed infekcją. Henríquez podkreśla, że przy śmiertelności wirusa wynoszącej jeden procent „społeczeństwo bez zastanowienia zaakceptowało, że powinniśmy myć ręce żelem wodno-alkoholowym za każdym razem, gdy wchodzimy do sklepu, nosić maskę w każdych okolicznościach i wycierać buty w wycieraczki nasączone płynami, jak by w naszym zwyczaju było kiedykolwiek lizanie podeszew.” Natomiast „nadużywanie żeli dezynfekujących niszczy warstwę lipidową, która chroni naskórek przed wpływem środowiska. To sprawia, że jest bardziej wrażliwy na patogeny, z którymi na co dzień żyjemy, czynniki fizyczne, takie jak temperatura i wilgotność, a także zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia zapalenia skóry i innych poważnych chorób skóry.” Henríquez dowodzi również, że nadużywanie maseczek i życie w oparach etanolu może w dłuższej perspektywie oznaczać osłabienie naszego układu odpornościowego.
„ Obecny kryzys zdrowotny zagroził prawdziwości nauki: wnioski pochodzą z badań bez minimalnych dowodów – stwierdza i kończy swój wywód wymownie - Zakończę ten artykuł ponownym zacytowaniem Ramsaye Dukesa, który mówi, że życie ma raczej ograniczoną wartość, dodając, że to, co ma nieobliczalną wartość, to szczęście i dobrobyt żywych istot. Nie ulega wątpliwości, że dziś jesteśmy mniej szczęśliwi niż kilka miesięcy temu.”
Bo niewątpliwie pandemia odebrała nam wiele, pozamykano przed nami granice, ograniczono dostęp do wielu rozrywek czy spotkań. Czy jednak chroniąc się obsesyjnie przed wirusem nie stracimy czegoś bardziej ważnego? I czy rodzaj obrony, który stosujemy, ma w ogóle sens?
Magdalena Gorostiza
źródło https://theconversation.com/covid-19-la-pandemia-no-puede-hacernos-caer-en-la-germofobia-143138