Sabine spotkałam na plaży. Zarzucała wędkę, żeby złowić rybę na lunch.
Na plaży byłam sama, grupa poszła na spacer po wyspie. Zostałam, bo moje kolano dało o sobie znać. Obserwowałam jak setki krabów rzeźbią wzory na piachu. Kiedy jednak chciałam podejść bliżej, natychmiast uciekały do do swoich dziur.
W tym rajskim miejscu cieszyłam się spokojem i ciszą. Gapiłam się na lazurowy ocean, na niebo, nie chciało i się nawet czytać.
Sabine stała na drugim końcu, nawet nie wiem, kiedy przyszła. Widziałam jak mocuje się z wędziskiem, więc z ciekawości podeszłam. Zaczęłyśmy gadać. Trochę słabo zna angielski, ale rozmowa zaczęła się rozkręcać.
Sabine jest na Rubanie od 6 lat. Odpowiedziała na ogłoszenie Boba. Bob to, jak pisałam wcześniej, Francuz urodzony w Senegalu. Stąd możliwość robienia interesów w Gwinei. Obcy nie mają na to szans. Sabine powiedziała mi, że 10 lat zajmowała się siostrą chorą na raka. Siostra zmarła, a ona postanowiła odmienić swoje życie. Pochodzi z Bordoux, jeździ do Francji w porze deszczowej, bo wtedy życie na wyspie zamiera. Ale najchętniej wraca na Bijagos. Tu jest jej dom, tu jest jej życie. Nie zamieniłaby go na żadne inne.
I oto, co człowiek, to inna historia. Bob jest raczej mrukliwy i małomówny, wiecznie gdzieś pływa. Sabine to dobry duch – rozdaje uśmiechy, z każdym się wita, zagaduje, radośnie obejmuje. Jest pielęgniarką, co tu na wyspie jest wręcz bezcennym dodatkiem. Pomaga tubylcom, co również ułatwia im egzystencję wśród tubylczej ludności.
Sabine zarzucała swoją wędkę czekając na wielką rybę. Tu gościom nie podaje się niczego innego i słusznie. Ryby, które serwują są wyśmienite, trudno jednak inaczej skoro na stół trafiają z odległego o 100 metrów od kuchni oceanu. Zawsze świeże. I zawsze pod inną postacią, panierowane, w całości, szaszłyki.
Nie ma mięsa ani wędlin i o dziwo! Ja, mięsożerna istota nie czuję wcale ich braku.
Wróciłam na swoją leżankę rozmyślając o zawiłościach życia. Stale uśmiechnięta Sabine ma za sobą osobisty dramat. Życie naznaczone piętnem nieuleczalnej choroby i śmierci bliskiej osoby. Każdy z nas ma jakieś większe czy mniejsze dramaty. Nasza grupa też pozornie jest zbiorem szczęśliwych osób, które mogą pozwolić sobie na egzotyczne wędrówki. Ale od czasu do czasu z rozmów wynika, że wiele osób też miało swoje przejścia. Nikt nikogo za język nie ciągnie, atmosfera w podgrupach jest jednak taka, że czujemy się pewnie, ufamy sobie, choć znamy się tak krótko. To też jest fantastyczne i to wartość dodana tego wyjazdu. Zaczynamy się zaprzyjaźniać, nagle czujemy, że możemy na siebie liczyć. Panuje też ogólna życzliwość. Jest tylko jeden temat, którego nie wolno nam poruszać, nasza pilotka Dominika (i słusznie!) zastrzegła go na początku – nie ma rozmów o polityce.
Dominika rządzi na łodzi.
Dominika to w ogóle oddzielny rozdział. To ta młoda kobieta ze swoim kolegą pilotem wymyśliła cały ten program. Doskonale sobie radzi, jest otwarta ale twarda. Coraz bardziej mi się podoba, poza tym daje poczucie bezpieczeństwa. Dla mnie to dość nieoczekiwane odczucie, odwykłam od tego, że nie muszę o niczym myśleć, bo ona jest w pobliżu. Kolejna nowość w moim życiu. To tylko upewnia mnie w tym, że dobrze zrobiłam jadąc do Afryki. I kto by o pomyślał, że na drugim końcu świata, bez telefonu i bez Wi-Fi poczuję się nagle jak małe dziecko, które o nic nie musi się troszczyć?
Pożegnanie z Sabine, czas w dalszą drogę...
Magdalena Gorostiza