Do Egiptu poleciałam znowu sama, nie na żadne wypasione wczasy, skorzystałam jedynie z czarteru jednego z biur podróży, bo to była najlepsza opcja. Cóż, nie znoszę zbiorowych wyjazdów, a za granicą rodaków często unikam. Nie chcę sobie psuć wakacji.
Egipt
W Egipcie 26 grudnia jestem w pustynnej oazie, żeby oglądać pełnię księżyca. Leżę na hamaku, wpatrzona w niebo i gwiazdy. Za chwilę podchodzi do mnie jakaś kobieta. Niezbyt dobrym angielskim mówi, że ona też chętnie by się pobujała i że najlepiej by było, gdybym z hamaka zeszła. Rzadko mnie zatyka, ale tym razem przez chwilę myślę, że nie rozumiem, o czym ona mówi. Mówię jej, żeby poszukała sobie innego hamaka, ona na to, że jest tylko jeden. Mówię grzecznie, że nie mam zamiaru schodzić, bo nie widzę ku temu powodów. Słyszę, że jestem egoistką. Żeby tylko, nagle stwierdzam, jestem zwyczajnie głupia. Przecież mogę wejść do knajpy i powiedzieć ludziom, którzy mają stolik z ładnym widokiem, żeby się przesiedli, bo teraz ja chce popatrzeć. Albo wygonić kogoś z plażowego łózka, bo co z tego, że położył się tam przede mną, że też do głowy mi to nigdy nie przyszło...
Okazało się, że asertywna do bólu kobieta jest moją rodaczką. Dobrze, że nie wyszło to na jaw w trakcie dyskusji. Myślę, że złość owej pani ograniczała wyłącznie słaba znajomość angielskiego. Po polsku zapewne usłyszałabym niezłą wiązankę.
Siedzę na deptaku w Dahabie, kontempluję widoki. Jest pusto, prawie nie ma turystów. Widzę z oddali grupę zmierzającą w moim kierunku. Jeszcze jej nie słyszę, ale już wiem, że to „nasi”. Obklejeni logo Gucci i Prada, na nogach trampki Diora z pobliskich straganów. Ida rozciągnięci, ostatnia osoba jest dobre 10 metrów za pierwszą. Ale toczą rozmowy, właściwie drą się do siebie przez cały deptak, rechoczą, „pany” z Polski przyjechały na wakacje. Cały świat musi słyszeć, jakie mają plany i gdzie zaraz pójdą.
Wsiadam do samolotu wracającego do Polski, mam dobre miejsce, koło okna, chciałabym się trochę przespać, bo czeka mnie jeszcze powrót do domu samochodem z Warszawy. Dwa miejsca obok mnie są jeszcze wolne. Za chwilę przychodzi kobieta z kilkuletnim dzieckiem. Młoda, widać, że lubi gabinety medycyny estetycznej.
- Tak sobie pomyślałam, że pani chciałaby się przesiąść – zagaja. - Bo dziecko chciałoby siedzieć przy oknie.
Nie, pani by nie chciała, o czym informuję matkę. Ta nie daje za wygraną, jest z większą grupą, robi jakieś roszady i za chwilę siada koło mnie kobieta mniej więcej w moim wieku. Nie jest szczupła, ale też nie otyła. Anektuje jednak moją przestrzeń. Za każdym jej ruchem dostaję łokciem pod żebra. Po trzecim razie proszę, żeby przestała mnie dźgać. Nie ma żadnego "przepraszam", ale pretensje. Że jest ciasno i ona się dziwi, że ja jej zwracam uwagę! Mówię spokojnie, że każdy ma tyle samo miejsca, a ja jej przecież nie szturcham.
Widzę, że jest wkurzona, ale trochę się pilnuję. Może wreszcie zasnę.
Nic z tego, po przeciwnej stronie korytarza siedzi rodzina z dzieckiem. Dziecko śpi, ale tatuś, pan świata, rozłożony w fotelu, wyciąga komórkę. Włączą na full jakąś grę, słychać piski i wizdy, odgłosy strzelaniny. Nikt oczywiście nie reaguje. Ja już się nauczyłam, żeby nie wchodzić w takich sytuacjach w bezpośrednie reakcje. Proszę o pomoc stewarda, za chwilę zapada cisza.
Tunezja
Rozmowy o hałasie są generalnie trudne i raczej niezrozumiałe dla wielu osób. Lecę do Tunezji, siedząca nieopodal matka włącza dziecku głośno bajkę w telefonie. Odwracam się do niej i mówię, żeby założyła dziecku słuchawki, bo mnie ta bajka nie interesuje.
- Słuchawki? - mówi oburzona kobieta. - Nie wie pani, że słuchawki szkodzą dzieciom!
Nie wiem, niewiele też mnie to obchodzi. Można dać dziecku na drogę kolorowankę. Znowu wołam obsługę. Wściekła kobieta wyłącza bajkę.
Wracamy z Tunezji do domu, czarter jest o jakiejś strasznej godzinie, zbiórka w hotelu jest o 3. nad ranem. Wsiadamy do autokaru, przygaszone światła, ludzie przysypiają. Do lotniska kawał drogi, każdy jest zmęczony. Pod kolejnym hotelem wsiada młoda para z dzieckiem na oko 8 -miesięcznym. Dziecko nie śpi, ale jest spokojne, nie płacze, nie marudzi. Siadają na sąsiednich siedzeniach. Za chwilę matka wyciąga z torby grającą zabawkę. Cały autokar musi słuchać, że „krówka muu, koza bee”. Mówię kobiecie, żeby to wyłączyła, bo przeszkadza innym. Co słyszę? - „ależ ja jadę z dzieckiem!” Tak jakby podróż z dzieckiem upoważniała do zatruwania życia innym. Zabawkę jednak wyłącza.
Wsiadam do autobusu, który wiezie nas z samolotu do terminala. Obok na siedzeniu siada matka z kilkuletnim dzieckiem na kolanach. Dzieciak kopie mnie w nogę, brudząc przy okazji spodnie. Matka nie reaguje. Biorę więc w rękę nogę dzieciaka i przekładam na drugą stronę. Znowu nie ma żadnego „przepraszam”, zostaję za to obrzucona żmijowatym spojrzeniem.
Zanzibar
Na środku basenu jest bar, nieopodal codziennie koczuje grupa Polaków. Koło południa już są dobrze wstawieni. Co dzień są te same rozmowy. Gdzie kto i za ile był, jakie robi interesy, gromkie opowieści nie mają końca. Czasami pada niewybredny żart, któremu towarzyszy wielki rechot. Na szczęście bar jest czynny tylko do godziny 17., a ja i tak wolę plażę. Rodaków omijam więc szerokim łukiem.
Albania
Wracam z wczasów, a autokarze wiozącym nas na lotnisko słychać opowieść o tym, jak to nasi turyści zaanektowali cały hotel. Pękają z dumy. Mieli swoje płyty i zmusili animatora, by cały dzień puszczał disco polo. Drinki lały się strumieniami. Jacyś goście dzwonili nawet na policje, ale Polak potrafi. Nic policjanci nikomu nie zrobili. Ktoś pyta o plażę. Jaka plaża? Nie poszli, w hotelu była muza i drinki i to wystarczyło.
Bułgaria
Jestem w wypasionym hotelu dla dorosłych znanej sieci. Spokój i cisza. Do czasu. Pojawia się nowa grupa z Polski. Okupują basenowy bar, drinki leją się strumieniami. Dobre drinki, bo w hotelu w ramach all inclusive są najlepsze alkohole ze świata. Pijani Polacy drą się niemiłosiernie, rechoczą, wszyscy inni goście omijają bar szerokim łukiem. Polacy są tak pijani, że ledwie siedzą na stołkach. Idę do menedżerki. Informuje ją, że jeśli ochrona nie zrobi z nimi porządku, to ja zadzwonię osobiście na policję, bo nie przyjechałam tu słuchać takich wrzasków. Kobieta jest zdziwiona, że chcę donieść na rodaków. No i jako jedyna zgłaszam problem. Ale faktycznie reaguje natychmiast.
I żeby była jasność. Ja reaguję w przypadku każdej nacji, nie ma dla mnie znaczenia, skąd przyjechali turyści.
Ekwador
Jadę na zorganizowaną wycieczkę, choć tego nie znoszę. Chcę polecieć na Galapagos, a to wymaga załatwiania rożnych pozwoleń. Grupa liczy sobie 14 osób. Głównie kobiety. Połowa grupy notorycznie spóźnia się na zbiórki, bo panie potrzebują mieć piękne zdjęcia. Swoje, rzecz jasna. Więc pozowanie trwa bez końca. Ta sytuacja ciągnie się kilka dni, ale tym razem wyręcza mnie przedsiębiorca z Przemyśla. Facet w końcu nie wytrzymuje i ostro zwraca uwagę spóźnialskim. Oczywiście jest konflikt, grupa jest podzielona. Atmosfera wyjazdu raczej nie jest najlepsza.
Mogłabym snuć te opowieści bez końca. Nie wiem, jaki procent turystów z Polaki zachowuje się w opisany przeze mnie sposób, ale nawet jeśli tylko pięć, to i tak psują reszcie wakacje. Mało też kto zdaje sobie sprawę, że podobne zachowania to nic innego jak przemoc. „Przemoc to wywieranie wpływu na proces myślowy, zachowanie lub stan fizyczny osoby pomimo braku przyzwolenia tej osoby na taki wpływ w celu uzyskania jakiegoś istotnego zasobu.” - czytamy w Wikipedii. Co chcą uzyskać wakacyjni przemocowcy? Swoją wygodę, święty spokój, bo po co zajmować się dzieckiem, czy podbudowanie swojego ego. Dlatego przekraczają granice innych, wymuszają dostosowywanie się do ich zachowań, wysłuchiwanie wrzaskliwych opowieści, słuchanie ich muzyki.
Ja się na to nie godzę i godzić nie będę. Ubolewam tylko nad tym, że jestem jakimś ginącym gatunkiem.
Magdalena Gorostiza