Wystarczy wyjść z hotelu, przejść jakieś może 50 metrów i już jesteś na plaży. Od razu natykasz się na stragan z pamiątkami, prowizoryczną kuchnią. Tu rządzi Adi. Razem z mężem sprzedają łózka, wodę, piwo, przechowywane w turystycznej lodówce. Na plaży jest toaleta i prowizoryczny, ale świetnie działający prysznic.
Adi pilnuje, Adi robi masaże (notabene świetne), może zrobić manicure czy pedicure.
Choć ma 55 lat, wygląda na starszą. Cóż tu ludzie starzeją się szybciej i ciągle są na słońcu. Ale duch w niej młody, po kilku dniach już jesteśmy jak stare znajome, po wstępnych targowaniach ustaliłyśmy cenę za masaż i łózko. Ten pierwszy kosztuje 18 złotych, jedno łóżko około 12. Łózka należą do Australijki, która wyszła za Balijczyka. Przyjeżdżają regularnie, 3 miesiące tu, 3 miesiące tam. Właśnie są. Australijka w zaawansowanej ciąży wygrzewa się jak jaszczurka, cały dzień na słońcu. Koło niej dwie kilkuletnie dziewczynki.
Wystarczy siąść na łózko, gdy pojawiają się kobiety sprzedające biżuterię. Namawiają, kuszą, ale kiedy mówi im się zdecydowane „nie”, odchodzą grzecznie.
Adi jest na plaży od świtu do zmroku. Tu je, gotuje, na wszystko ma oko. Ludzi wielu nie ma i to jest cudowne. Można rzec, prywatna plaża dla małej grupki osób, bo 10 raptem łóżek jest praktycznie non stop zajęte.
Co rano Adi składa dary Sziwie nad brzegiem morza i modli się o pomyślność. Na te dary Balijczycy wydają znaczną część swoich zarobków.
Ryż mamy zawsze, ryżu nie kupujcie
Podczas wspólnych podroży, nasz kierowca Nuragh zaprasza do rodzinnego domu w wiosce w środku wyspy. Sibetano, niewielka osada, słynie z hodowli wężowych owoców.
Zajeżdżamy w porze obiadowej i warungu przy drodze kupujemy jedzenie. Oczywiście za grosze. Kilka woreczków z mięsem, szaszłyki - wzytsko około 5 złotych.
- Ryżu nie kupujcie – mówi Ngurah. - Ryż jest zawsze o każdej porze w każdym domu.
Bierzemy jeszcze butelkę piwa, bo choć Balijczycy praktycznie nie piją alkoholu, od wielkiego dzwonu wychylają szklaneczkę. Wąską uliczką idziemy do domu Ngurah. Obok buduje się już następny, dla krewnych.
A wszyscy spotykani po drodze to krewni dalsi czy bliżsi.
Na podwórku koguty w słomkowych klatkach. Okazuje się, że hodowane są na walki.
Dochodzi kolejny kuzyn, jest w mundurze. Uczy w szkole i jest to strój dla nauczycieli na Bali obowiązkowy. W szkole jest przerwa obiadowa między 12 a 13.
Przy domu obowiązkowo rodzinna świątynia, gdzie składa się dary i wszyscy się modlą.
Oczywiście gar ryżu wkracza na stół. Je się go rękoma, jak pozostałe potrawy, które wyciagamy bezpośrednio z woreczków.
Ketut jest z najniższej kasty
Tym razem dostajemy innego kierowcę. Przyzwyczajone do Ngurah trochę kręcimy nosem, ale Ngurah musiał pojechać do domu, bo ojciec źle się poczuł.
Ketut na co dzień sprząta w Palm Beach pokoje, ale jak trzeba wozi turystów. To on odbierał nas z lotniska. Ku mojemu zdziwieniu facet ma wielką wiedzę, nieźle mówi po angielsku (na tutejsze standardy) i zna nawet niderlandzki, bo chodził na kurs.
I tak Ketut nagle okazuje się być chodząca balijską encyklopedią. On sam jet z najniższej kasty.
Społeczeństwo balijskie podzielone jest na cztery odrębne kasty - warny tzw. Sistem catur warna, znany ze starożytnych Indii :
Warna Brahmana: bramini, dzielą się z kolei na cieszących się ogromnym szacunkiem pedanda, odpowiedzialnych za rytualne oczyszczenie wody potrzebnej do obrzędów, oraz na niższych rangą pemangku - składających ofiary podczas ceremonii religijnych.
Warna Ksatrya: kasta wojowników
Warna Wesya: kasta kupców
Warna Sudra: kasta rolników.
Pomiędzy kastami nie ma małżeństw, kasty mieszkają też oddzielnie. Ale, jak mówi Ketut, w dużych miastach tradycja powoli zanika. Okazuje się, że Ngurah jest zaś z kasty wojowników!
Ketut zna skróty i wiezie nas bocznymi drogami, bo tu korki ą ogromne. Mijamy maleńkie osady, pola ryżowe, podziwiamy ptaki.
I w końcu jemy w Ubud Baby Guling, czyli prosiaka pieczonego na rożnie, co jest tradycyjną potrawą balijską. Niestety, nie umywa się on do pieczonego prosiaka, którego serwują w hiszpańskiej Segowii.
Taka moja karma
- You are lucky – mówi Ketut w odniesieniu do naszych wakacji. On sam nigdzie nie wyjeżdża, jet szczęśliwy jak ma dzień wolny i mogą wspólnie z całą rodziną zjeść razem posiłek. Ale taka jego karma i on w karmę wierzy święcie.
- My w to wierzymy, dlatego nie robimy nikomu nic złego. Balijczycy nie kradną, nie oszukują, nie chcą twojej krzywdy – mówi. - Boją się, że los się na nich zemści, bo to co się daje to wraca.
To fakt. Ludzie są tu przemili, grzeczni i uprzejmi. Ale trzeba się targować, bo pierwsza rzucona cena jest z reguły astronomiczna. Ponieważ tu liczy się setkach tysięcy rupii, już kilkakrotnie dałam za dużo pieniędzy. Za każdym razem sprzedawcy oddawali mi nadmiar, wskazując na moją pomyłkę. Z tyłu głowy mam jednak świadomość, że Balijczycy żyją z turystów. Taksówkarze chcą więcej niż się by należało i też należy ustalić kurs przed wejściem do samochodu. Jak komuś uda się na tobie zarobić, to chętnie zarobi. Trudno się dziwić, płace są tu bardzo niskie, a każdy turysta z Europy jawi się jako potencjalny milioner.
Nie ma jednak mowy na oszukiwaniu przy rachunkach w restauracji, czy – jak wiele osób ostrzega – przy wymianie pieniędzy. Nikt nie zaczepia na ulicy, nawet późno w nocy nie mamy wrażenia, że ktoś nas napadnie i okradnie. Ale jednak zdarzają się naciągacze.
- Morale upada - mówi Ketut. - Jak wszędzie ludzie są różni, w dużych miastach myślą wyłącznie o pieniądzach. Ale nie wszyscy. Za to na wsi ludzie wierzą naprawdę. Tam nie ma podobnych zachowań.
Obsługa w hotelu jest wyjątkowo uczynna i miła. Ngurah przychodził do nas przepraszać, że musiał wyjechać do ojca.
Kiedy pytałam Ketuta o kilka rzeczy, a on nie do końca umiał mi wyjaśnić, następnego dnia już był w pokoju z kartką.
- Zajrzałem do swoich książek – powiedział. - I napisałem o co pytałaś.
A pytałam min. o wszechobecne tu swastyki, które są hinduskim symbolem szczęścia. Choć Ketut akurat też wiedział, że jest to również nazistowski symbol.
Magdalena Gorostiza