Prawdziwy tajemniczy ogród
"Mary wsunęła ręce pod liście i poczęła je rozgarniać na boki. Gęsto wiszący bluszcz tworzył jakby luźną, powiewną zasłonę, chociaż część gałęzi pięła się na drzewo i po żelazie. Serce dziewczynki poczęło bić jak młotem, a ręce drżeć ze szczęścia i podniecenia. A rudzik śpiewał i ćwierkał dalej, tak przechylając główkę, jakby i on czuł się podniecony. Mary poczuła pod ręką kwadratowy, żelazny zamek z otworem na klucz"...
I tak to właśnie było. Tajemniczy ogród istniał naprawdę, a wejście do niego zostało odkryte z pomocą rudzika, w kamiennym murze zarośniętym bluszczem. Tyle że odkrywcą nie była mała dziewczynka, ale dojrzała kobieta.
I tak to właśnie było. Tajemniczy ogród istniał naprawdę, a wejście do niego zostało odkryte z pomocą rudzika, w kamiennym murze zarośniętym bluszczem. Tyle że odkrywcą nie była mała dziewczynka, ale dojrzała kobieta.
Był rok 1898. Sławna pisarka Frances Hodgson Burnett skończyła 49 lat i miała dość swego życia. Bo wyglądało na to, że los już za wszystko będzie jej kazał słono płacić. Myślała, że wyczerpała limit przydzielonych jej nieszczęść, że wszystko najgorsze już było - najpierw biedne dzieciństwo w robotniczym Manchesterze, potem śmierć ojca, emigracja do Ameryki i lata pracy, by utrzymać gromadkę rodzeństwa. Przetrwali dzięki niej - dzięki temu, że umiała opowiadać historie. Magazyny kobiece chciały je kupować, więc pisała, ciągle pisała. Także kiedy wyszła za mąż i Swan potrzebował środków na medyczne studia w Paryżu. Wtedy też całymi dniami siedziała przy biurku, przy którym spało jej dwóch małych synków.
Ale teraz jej byt nie zależał od gazetowych honorariów. Teraz była ukochaną autorką dziecięcych lektur, które biły rekordy sprzedaży - uroczego „Małego lorda” i równie uroczej „Małej księżniczki". Teraz mogła odpocząć.
Tyle, że los najwyraźniej nie przewidywał dla Frances takich szczęśliwych scenariuszy. Bo w 1898 roku, zrozpaczona, błąkała się jak duch po Europie, zmieniając miasta i kraje. Kilka lat wcześniej jej szesnastoletni syn umarł na gruźlicę. Małżeństwo, które już od dawna było fikcją, rozpadło się ostatecznie. Mogła liczyć tylko na siebie - poddać się depresji albo spróbować z nią walczyć. Wybrała to drugie. Wzięła rozwód ze swym amerykańskim mężem i postanowiła wracać do domu, do Anglii. I tak znalazła się w Great Maytham Hall.
Ale teraz jej byt nie zależał od gazetowych honorariów. Teraz była ukochaną autorką dziecięcych lektur, które biły rekordy sprzedaży - uroczego „Małego lorda” i równie uroczej „Małej księżniczki". Teraz mogła odpocząć.
Tyle, że los najwyraźniej nie przewidywał dla Frances takich szczęśliwych scenariuszy. Bo w 1898 roku, zrozpaczona, błąkała się jak duch po Europie, zmieniając miasta i kraje. Kilka lat wcześniej jej szesnastoletni syn umarł na gruźlicę. Małżeństwo, które już od dawna było fikcją, rozpadło się ostatecznie. Mogła liczyć tylko na siebie - poddać się depresji albo spróbować z nią walczyć. Wybrała to drugie. Wzięła rozwód ze swym amerykańskim mężem i postanowiła wracać do domu, do Anglii. I tak znalazła się w Great Maytham Hall.
Great Maytham Hall dzisiaj |
Było to ogromne, trzykondygnacyjne domiszcze, położone na skraju angielskiej wsi, wtedy trochę bardziej baśniowe, dzikie, nie tak wymuskane, jak na tym współczesnym zdjęciu. Frances poczuła, że właśnie tu powinna się zatrzymać. "Widziałam wiele interesujących miejsc, ale Maytham kocham” - napisała w liście do syna. Wynajęła dom, a potem... potem było tak, jak w powieści.
Na skraju posiadłości leżał ogromny ogród, właściwie sad - dziki, zarośnięty krzakami jeżyn, otoczony kamiennym murem przykrytym bluszczem. Nikt tam nie wchodził, nikt nawet nie pamiętał, czy w murze jest jakaś furtka. Ale Frances ją znalazła, tak jak znajdzie ją później mała Mary Lennox w jej powieści. Wspomagana przez rudzika, siedzącego na gałęzi śliwy, odkryła pod falami błyszczącej zieleni wejście do ogrodu.
Spędziła w Great Maytham Hall prawie dziesięć lat. Większość czasu - w dzikim gąszczu ogrodu, który pod jej ręką zmieniał się w kwitnący raj. Wyrywała zielsko, wytyczała klomby i sadziła róże, setki, tysiące róż. Pracowała z taką pasją, jakby od życia kwiatów zależało jej własne. A potem napisała „Tajemniczy ogród”, swoją najlepszą powieść z przesłaniem o uzdrawiającej, wręcz mistycznej sile przyrody. Dzięki niej brzydkie dziewczynki odzyskują urodę, chorowici chłopcy wracają do zdrowia, a dorosłe kobiety osiągają spokój.
Frances Hodgson Burnett i Mary Lennox, którą w ekranizacji "Tajemniczego ogrodu" z 1993 r. zagrała Kate Maberly |
Great Maytham Hall jest dziś ekskluzywnym pensjonatem, w którym wynajmują drogie apartamenty bogaci ludzie. Ci, których na to nie stać, przyjeżdżają oglądać ogród, bo jest otwarty dla zwiedzających.
Frances wróciła do Ameryki. Nigdy jednak nie zapomniała czasu spędzonego za kamiennym murem. Pod oknami swoich domów wciąż sadziła róże. Mawiała: "Dopóki ktoś ma ogród, ma przyszłość, a dopóki ma przyszłość - wciąż żyje".
Jak Maud straciła Zielone Wzgórze
Frances wróciła do Ameryki. Nigdy jednak nie zapomniała czasu spędzonego za kamiennym murem. Pod oknami swoich domów wciąż sadziła róże. Mawiała: "Dopóki ktoś ma ogród, ma przyszłość, a dopóki ma przyszłość - wciąż żyje".
Jak Maud straciła Zielone Wzgórze
„Avonlea to taka piękna nazwa - brzmi jak muzyka” - mawiała Ania Shirley. Od z górą stu lat wszystkie dziewczynki świata są tego samego zdania. Avonlea na Wyspie Księcia Edwarda to miejsce najpiękniejszych wakacji naszego dzieciństwa. Nie szkodzi, że naprawdę wcale nie istnieje i nie ma go na żadnej mapie. Wystarczy, że przymkniemy oczy i zaraz się pojawi - znajome czerwone drogi, kwitnące sady i białe domy o zielonych okiennicach, między którymi przemykają dziewczynki w wysokich bucikach i słomkowych kapeluszach. Ania Shirley nauczyła nas robić użytek z własnej wyobraźni!
"Ta wstrętna Ania” - prychnęłaby Lucy Maud Montgomery. Właśnie tak się złościła, kiedy wydawca po sukcesie "Ani z Zielonego Wzgórza", kazał jej pisać ciąg dalszy. - „Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Czuję się jak magik z egzotycznej baśni, który zostaje niewolnikiem wyczarowanego przez siebie dżinna. Jeśli do końca życia będę zaprzęgnięta do karety powożonej przez Anię, gorzko pożałuję tego, że kiedyś stworzyłam tę postać” - pisała w liście do przyjaciela.
Czy Maud naprawdę żałowała - nie wiem, ale z Anią rzeczywiście było trochę tak, jak z dżinnem uwolnionym z butelki. Niemal natychmiast wyrwała się spod kontroli i zaczęła żyć własnym życiem. Popularność książki przeszła wszelkie oczekiwania. Na Wyspę Księcia Edwarda tłumnie ruszyli turyści, chcący obejrzeć dom rudowłosego brzdąca. Wiedzieli, że pisarka sportretowała jako Avonlea rodzinne Cavendish, a Zielone Wzgórze to dom jej kuzynostwa, rodziny MacNeillów. Wobec takiego czytelniczego szaleństwa, w 1936 roku, a więc niespełna trzydzieści lat po pierwszym wydaniu powieści, władze Wyspy Księcia Edwarda wpadły na pomysł stworzenia Parku Narodowego, w którego centrum miało się znaleźć właśnie Zielone Wzgórze.
Zielone Wzgórze na Wyspie Księcia Edwarda - tak wygląda dziś |
Gdy Maud poproszono o pomoc w projektowaniu parku, na początku się zżymała. Stwierdziła, że profanacją jest wystawianie na widok publiczny "wszystkich alejek i zagajników, które były mi kiedyś tak drogie". No i to urządzanie domu Ani... Przecież wymyślona postać nie może mieszkać w naprawdę istniejącym domu! Tym niemniej "zaprzęgnięta do karety powożonej przez Anię” zrobiła to, o co poproszono. Urządziła jej pokój na facjatce dokładnie według opisu w książce. Do dziś nic się w nim nie zmieniło i wygląda tak:
Po kilku latach Maud uznała, że bała się niepotrzebnie. Drogie jej miejsca nie zostały rozdeptane, przetrwały, może nawet piękniejsze, bo pielęgnowane i kochane nie tylko przez nią. Do dziś są takie, mimo tłumów turystów:
Po części miała rację. "Ania z Zielonego Wzgórza" rzadko miewa innych czytelników niż dziewczęta (w różnym wieku), nikomu też nie przyszłoby do głowy nazwać ją „wielką powieścią literatury kanadyjskiej”. Tylko co do tego sukcesu Maud trafiła jak kulą w płot. "Anię" przetłumaczono na 22 języki, kilka razy zekranizowano, fragmenty umieszczono w szkolnych podręcznikach (nawet tak egzotycznych, jak japońskie). Opisana w powieści Wyspa Księcia Edwarda wychynęła z niebytu i stała się najbardziej znanym miejscem Kanady. A wszystko dzięki tej niepoważnej grupie małych czytelniczek. Po co marzyć o innej?
Dlaczego słodka Jane nie lubiła Gretna Green
Ale Gretna ewidentnie nie ma u Jane dobrej opinii. Wystarczy spojrzeć, jakie pary tam posyła! W "Dumie i uprzedzeniu" do Gretny zamierzał zwiać niegodziwy Wickham, i to dwukrotnie - najpierw z małoletnią Georgianą, potem z Lidią Bennet. Tam też uciekła z pierwszym lepszym narzeczonym mało sympatyczna Julia Bertram z "Mansfield Park". Jane - raczej rozważna niż romantyczna - poucza, że to miejsce dla łobuzów, awanturników, łowców posagów i żadna szanująca się panna nie naraziłaby rodziny na taki skandal, jak ucieczka do Szkocji. Tę opinię podzielała ogromna większość obdarzonych potomstwem bogatych Anglików, którym przez lata Gretna Green spędzała sen z powiek.
A spędzała go od 1754 roku, kiedy to w Anglii ogłoszono tzw. akt małżeństwa, który precyzyjnie regulował okoliczności łączenia się w pary. Najpierw trzeba było dać na zapowiedzi, wziąć ślub w kościele (koniecznie za dnia!), a narzeczeni musieli być pełnoletni (czyli co najmniej 21-letni). Jeśli nie byli, musieli przyjść ze zgodą rodziców. Oczywiście, już się domyślamy, dlaczego wprowadzono to prawo. Właściciele pokaźnych fortun nie zamierzali ryzykować uszczerbku majątku w imię durnych, romantycznych porywów ich młodocianego potomstwa. Najpierw szli do notariusza, dopiero potem posyłali swoje dzieci przed ołtarz.
Za to w Szkocji hulaj dusza! Tam czas stanął w miejscu, Szkoci wciąż hołdowali lokalnej tradycji, wyjątkowo łaskawej dla młodych zakochanych. Za gotowe do małżeństwa uznawano 12-letnie dziewczęta i 14-letnich chłopców. Nikt od nich nie wymagał zgody rodziców na ślub. A sam ślub był sprawą czysto prywatną, kościół czy państwo nie mieli tu nic do gadania. Młoda para mogła zostać połączona węzłem małżeńskim przez kogokolwiek i w dowolnym miejscu.
Co więc robili młodzi angielscy kochankowie, gdy staruszkowie piętrzyli przeszkody dla ich związku? Wsiadali w dyliżans i gnali do Szkocji. Po przekroczeniu granicy w pierwszym napotkanym przysiółku mogli legalnie wziąć ślub. A najbliżej granicy leżała właśnie Gretna Green.
Za to w Szkocji hulaj dusza! Tam czas stanął w miejscu, Szkoci wciąż hołdowali lokalnej tradycji, wyjątkowo łaskawej dla młodych zakochanych. Za gotowe do małżeństwa uznawano 12-letnie dziewczęta i 14-letnich chłopców. Nikt od nich nie wymagał zgody rodziców na ślub. A sam ślub był sprawą czysto prywatną, kościół czy państwo nie mieli tu nic do gadania. Młoda para mogła zostać połączona węzłem małżeńskim przez kogokolwiek i w dowolnym miejscu.
Co więc robili młodzi angielscy kochankowie, gdy staruszkowie piętrzyli przeszkody dla ich związku? Wsiadali w dyliżans i gnali do Szkocji. Po przekroczeniu granicy w pierwszym napotkanym przysiółku mogli legalnie wziąć ślub. A najbliżej granicy leżała właśnie Gretna Green.
Droga do Gretna Green na obrazie Heywooda Hardy'ego |
Ślubna ucieczka do Gretna Green na pocztówce z epoki |
W Gretna obowiązek udzielania ślubów wziął na siebie miejscowy kowal. Nie bez powodu - w owych czasach kowal był siłą napędową każdej wioski, doskonale znali go woźnice dyliżansów i podróżni. Ten z Gretna Green szybko dostosował się do nowej sytuacji i w jego kuźni zakochana para nawet w środku nocy miała za niewielką opłatą zapewniony full serwis - dwoje świadków i szybki ślub, który pieczętowało walnięcie w kowadło. Wściekli rodzice, którzy gnali za uciekinierami, zwykle docierali za późno...
Za późno! Tatuś nie zdążył... |
Jedna z popularnych pocztówek przedstawiająca szkocki ślub nad kowadłem |
Kowal z Gretna Green robił świetny biznes na uciekających kochankach. I zażywał wielkiej sławy nie tylko w Anglii, ale w całej Europie, również u nas, co pokazuje informacja, zamieszczona w "Monitorze Warszawskim" z 30 lipca 1827 roku: „Dnia 10 m.b. nad wieczorem umarł w Springfield David Loing, sławny kowal dający śluby w Gretna Green, w 72. r. życia. Zaziębił się on w podróży do Lancaster i od tego czasu chorował. Sprawował urząd swój przez 35 lat”.
Dziś zakochani już nie muszą uciekać przez rodzicami. Dziś normą są małżeństwa z miłości, a przedślubne intercyzy rzadko sporządza ktoś poza gwiazdorami z Hollywood. Ale Gretna Green kwitnie. To wciąż najpopularniejsze miejsce zawierania małżeństw. Co roku przyjeżdża tam około pięć tysięcy par z całego świata, żeby wziąć ślub, taki jak sto i dwieście lat temu, w sławnym Warsztacie Starego Kowala (dla zainteresowanych: uroczystość kosztuje 60 funtów i 50 pensów, łącznie z aktem małżeństwa). Romantyczno-awanturnicza historia Gretna Green wciąż żyje wśród zakochanych i jest to moim zdaniem jeden z ładniejszych hołdów oddawanych przeszłości. Ciekawe, co powiedziałaby na to nieromantyczna Jane?
Źródła m.in.: Mollie Gillen, "Maud z Wyspy Księcia Edwarda", The Real Secret Garden/ The Telegraph
Zdjęcia: Wikimedia Commons
Zdjęcia: Wikimedia Commons