Podobne artykuły:
Oto dziesiątka takich sławnych osobistości. W wyborze ograniczyłam się do XIX wieku, kiedy to rodziła się kultura masowa w dzisiejszym rozumieniu, a towarzyskie kolumny gazet pełne były półprawd i plotek o „znanych i lubianych”.
1. Taniec z gwiazdami, czyli Lola Montez (1821-1861)
Podbijała świat jako ognista „hiszpańska tancerka”, choć z Hiszpanią miała tyle wspólnego co ja. Urodziła się w Irlandii, ale łatwo było uwierzyć w jej bajeczkę, zważywszy na powierzchowność Loli. Filigranowa brunetka o przepastnych czarnych oczach i wężowych ruchach wiotkiego ciała mąciła panom w głowach tak, że kompletnie je dla niej tracili. „Będzie zgubą każdego mężczyzny, który odważy się ją pokochać”, wzdychał Aleksander Dumas, jedna z jej ofiar. Odważnych jednak nie brakowało, a największą ofiarą Loli okazał się bawarski król Ludwik I. Plotkowano o pieprznym incydencie przy ich pierwszym spotkaniu. Otóż na balu król miał wyrazić wątpliwość, czy zgrabny biust Loli aby na pewno jest prawdziwy, na co ona natychmiast rozchyliła dekolt sukni tak, by najjaśniejszy pan osobiście się przekonał, że nie ma potrzeby wypychać stanika.
Zaczął się burzliwy romans, który źle się dla obojga skończył. Zbliżał się rok 1848, czas Wiosny Ludów, kiedy ludzie w całej Europie znajdowali odwagę, by mówić „nie” swoim władcom. Bawarczycy też przestali bać się Ludwika. Mieli dość tak jego represyjnej polityki, jak i rozwiązłego życia, którego wcale się nie wstydził. Kroplą przepełniającą czarę była zalotna Lola, zwykła kurtyzana, jak mówiono, z którą władca nie dość, że publicznie się afiszował, to jeszcze uhonorował arystokratycznym tytułem hrabiny Landsfeld. Państwu już dziękujemy! – huknęli im więc poddani.
Lola czmycha do Ameryki - karykatura w jednej z gazet |
Ludwik abdykował, a Lola uciekła z Bawarii. Podążyła na antypody, bo Europa ewidentnie była już dla niej za ciasna. Występowała jako aktorka i tancerka w USA i Australii, gdzie słynęła z kolejnych obyczajowych skandali (oburzony krytyk gazety z Melbourne grzmiał o pogwałceniu moralności publicznej, bo podczas występów Lola podnosiła spódnicę tak wysoko, by wszyscy mogli się przekonać, że nie nosi bielizny). Jej sława długo już nie trwała. Przeminęła razem z urodą.
2. Stylista, czyli Beau Brummell (1778-1840)
Kiedyś truchlał przed nim sam książę-regent, dziś pojawia się w tekstach szafiarzy jako przykład pokrewnego im dandysa o nienagannym guście. Bo gust Beau miał idealny. Jak nikt wiedział, co z czym i do czego. Ale co się dziwić. Trochę czasu na to poświęcał. Ponoć na przebranie potrzebował codziennie aż pięciu godzin (każdą kobietę bił na głowę!), a w uwielbieniu dla garderoby przekraczał granice śmieszności zalecając polerowanie butów szampanem.
Mistrz Beau i jego przełomowe zalecenia |
Ale nikt się z niego nie śmiał, skąd! Środowisko bogatych snobów na dworze Jerzego, księcia Walii, wpatrywało się jak w obrazek w swego arbitra elegancji, sumiennie stosując się do jego najdrobniejszych zaleceń (wielu skądinąd słusznych – to Brummellowi męska moda zawdzięczała „rewolucyjną prostotę”, pozbycie się niehigienicznych peruk i niemęskich koronek).
Ale Beau na tej popularności w najwyższych kręgach angielskiej socjety wcale dobrze nie wyszedł. Uwierzył, biedaczek, że rola dyktatora gustu elit automatycznie oznacza bycie ich częścią. Zapomniał, że nie miał ani wielkich koneksji, ani wielkiego majątku, że właściwie nie miał nic poza swoim dobrym gustem. Żył ze stosunkowo skromnego spadku po ojcu, a niedostatki budżetu starał się wyrównać uprawiając hazard, co jak wiadomo nigdy dobrze się nie kończy. Narobił gigantycznych długów i koniec końców musiał rejterować przed wierzycielami do Francji. Tam – zapomniany i już nieznany – dokonał żywota w biedzie, za cały majątek mając wspomnienia lepszych czasów.
Ale Beau na tej popularności w najwyższych kręgach angielskiej socjety wcale dobrze nie wyszedł. Uwierzył, biedaczek, że rola dyktatora gustu elit automatycznie oznacza bycie ich częścią. Zapomniał, że nie miał ani wielkich koneksji, ani wielkiego majątku, że właściwie nie miał nic poza swoim dobrym gustem. Żył ze stosunkowo skromnego spadku po ojcu, a niedostatki budżetu starał się wyrównać uprawiając hazard, co jak wiadomo nigdy dobrze się nie kończy. Narobił gigantycznych długów i koniec końców musiał rejterować przed wierzycielami do Francji. Tam – zapomniany i już nieznany – dokonał żywota w biedzie, za cały majątek mając wspomnienia lepszych czasów.
3. MasterChef, czyli Marie-Antoine Carême (1784-1833)
Na tym obrazku wygląda jak romantyczny poeta – uduchowione spojrzenie, szerokie czoło myśliciela, na ramionach malowniczo udrapowana tkanina, księgi i pióro w tle. A na dobrą sprawę pan Carême powinien nosić wysoką białą czapę i dzierżyć w dłoni chochlę, bo był kucharzem. Jednakowoż w oczach współczesnych mocno ujęłoby mu to prestiżu. W jego czasach pitraszenie nie było szczególnym powodem do dumy. Ale też dzięki niemu miało się to zmienić.
Marie-Antoine Carême to pierwszy celebryta z kuchni. Pierwszy kucharz powszechnie znany w Europie. Popularność zawdzięczał nie tylko swemu talentowi, ale też (głównie) ludziom, dla których miał szczęście gotować. A była to sama śmietanka Europy początku XIX wieku – od ministra Talleyranda i cesarza Napoleona (choć ten akurat klientem był niewdzięcznym, bo kompletnie mu zwisało, co miał na talerzu), po cara Aleksandra, angielskiego księcia-regenta i superbogacza Rothschilda. Wszystkich ich karmił pan Carême, który szybko zyskał miano „króla kucharzy i kucharza królów”.
Marie-Antoine Carême to pierwszy celebryta z kuchni. Pierwszy kucharz powszechnie znany w Europie. Popularność zawdzięczał nie tylko swemu talentowi, ale też (głównie) ludziom, dla których miał szczęście gotować. A była to sama śmietanka Europy początku XIX wieku – od ministra Talleyranda i cesarza Napoleona (choć ten akurat klientem był niewdzięcznym, bo kompletnie mu zwisało, co miał na talerzu), po cara Aleksandra, angielskiego księcia-regenta i superbogacza Rothschilda. Wszystkich ich karmił pan Carême, który szybko zyskał miano „króla kucharzy i kucharza królów”.
Cukiernicze cuda pana Careme |
To w dużej mierze jemu kuchnia francuska zawdzięcza swoją sławę najbardziej wyrafinowanej kuchni świata. Dbał o wyszukany styl potraw, starannie przyrządzanych z najwyższej klasy składników, często rzadkich i kosztownych (był „ojcem-założycielem” tzw. haute cuisine czy grande cuisine). Zwłaszcza jego cukiernicze pomysły przyprawiały o zawrót głowy. Z cukru potrafił zrobić dosłownie wszystko. Lepił całe marcepanowe światy, piramidy, świątynie i rzymskie budowle, szukając inspiracji w podręcznikach architektury i dbając o odtworzenie najdrobniejszych detali. Ech, aż żal, że wszystkie te cukrowe cudeńka musiały ginąć w żołądkach!
Tak czy inaczej Carême przeniósł kuchnię w inny wymiar, przy okazji wyciągając z niebytu kucharza. To dzięki niemu panowie w rodzaju Jamiego Olivera czy Gordona Ramsaya należą dziś do najbardziej popularnych i wpływowych ludzi świata. I pomyśleć, że ich guru wstydził sportretować się nad garem…
4. Plotkarka warszawska, czyli Anetka z Tyszkiewiczów Potocka (1779-1867)
Tak czy inaczej Carême przeniósł kuchnię w inny wymiar, przy okazji wyciągając z niebytu kucharza. To dzięki niemu panowie w rodzaju Jamiego Olivera czy Gordona Ramsaya należą dziś do najbardziej popularnych i wpływowych ludzi świata. I pomyśleć, że ich guru wstydził sportretować się nad garem…
4. Plotkarka warszawska, czyli Anetka z Tyszkiewiczów Potocka (1779-1867)
Historycy przedstawiają ją jako poważną pamiętnikarkę, pisząc że prowadzone przez nią przez pięćdziesiąt lat zapiski to wartościowe źródło dokumentujące kawał polskiej historii – od Powstania Kościuszkowskiego do pierwszych lat Królestwa Polskiego. Wytykają co prawda Anetce faktograficzne nieścisłości i nienaukową stronniczość, ale sumiennie przyznają, że zostawiła znakomity materiał dla badaczy obyczajów, zwłaszcza epoki napoleońskiej. Nie roztrząsają, z czego wynika wartość pamiętników Potockiej, ale to przecież jasne – wynika ona z niezbyt chwalebnego zamiłowania do wściubiania nosa w cudze sprawy i z gotowości dzielenia się wyniuchanymi w kuluarach nowinkami z każdym, kto chce słuchać.
Anetka byłą gwiazdą warszawki czasów napoleońskich. Zawdzięczała to tyleż znakomitemu urodzeniu, co własnej naturze. Urodziła się w domu Tyszkiewiczów, poślubiła Potockiego, a do tych świetnych paranteli dodała przyrodzone cechy – była wesoła, dowcipna, bardzo bystra, trochę złośliwa, no i uwielbiała światowe życie. Wprost pękała z ciekawości, gdy w wielkim świecie działo się coś ważnego. Na szczęście zwykle szybko mogła tę ciekawość zaspokoić, bo pozycja towarzyska pozwalała jej być w centrum wydarzeń. Na nasze szczęście lubiła też notować to, co widziała.
Zwłaszcza jej uwagi o ludziach pełne są celnych obserwacji, często podszytych ciętą ironią. Historię romansu cesarza Francuzów z Marią Walewską podsumowała trzeźwo: „Ponieważ Napoleon wyraził życzenie, aby jakaś Polka znalazła się wśród jego miłosnych podbojów, wybrano taką jak należy, to jest śliczną, ale nijaką umysłowo”. O Marii Ludwice, drugiej żonie Napoleona pisała, że tylko nóżkę miała ładną, więc jej rodzina w czasie swatów powinna była wysłać narzeczonemu sam bucik panny, zamiast tracić czas na malowanie portretu. Dla każdego miała coś niemiłego. Wyśmiewała krzaczaste brwi wielkiego księcia Konstantego i rozpadającą się fryzurę jego żony Joanny Grudzińskiej, plebejskim karierowiczom wytykała pochodzenie, które zdradzał wygląd (grube łydki!), zaś arystokratom głupkowatą pychę (opisując na przykład, jak to Wincenty Krasiński, ojciec Zygmunta, kazał się sportretować na polu bitwy, w której nie brał udziału).
Złośliwa baba? Po części tak ją odbierano. Nieco od niej młodsza Natalia Kicka, również autorka pamiętników, tak scharakteryzowała koleżankę: „Mocno garbata, miernie ładna, ostrego dowcipu pani i nieokiełznanej zalotności do lat trzydziestu nie mogła znaleźć dość odważnego mężczyzny, któren by ją pojął za żonę”. Oczywiście Kicka zapisała tę uwagę w dzienniku. W kontaktach bezpośrednich była dla Potockiej uprzedzająco grzeczna i słodko miła, jak wszyscy. I zapewne – jak wszyscy – nazywała ją dla niepoznaki owym miłym zdrobnieniem „Anetka”. Co ciekawe, tak do dziś nazywają ją historycy, tylko dla porządku przywołując cztery imiona dane jej na chrzcie (Anna, Maria, Ewa, Apolonia), odziedziczone po znamienitych babkach i ciotkach. Infantylny przydomek zamiast imienia, i to po wieki wieków – ech, sroga kara za przesadnie ostry języczek…
5. Plotkarka wiedeńska, czyli Maria Larisch (1858-1940)
Anetka byłą gwiazdą warszawki czasów napoleońskich. Zawdzięczała to tyleż znakomitemu urodzeniu, co własnej naturze. Urodziła się w domu Tyszkiewiczów, poślubiła Potockiego, a do tych świetnych paranteli dodała przyrodzone cechy – była wesoła, dowcipna, bardzo bystra, trochę złośliwa, no i uwielbiała światowe życie. Wprost pękała z ciekawości, gdy w wielkim świecie działo się coś ważnego. Na szczęście zwykle szybko mogła tę ciekawość zaspokoić, bo pozycja towarzyska pozwalała jej być w centrum wydarzeń. Na nasze szczęście lubiła też notować to, co widziała.
Zwłaszcza jej uwagi o ludziach pełne są celnych obserwacji, często podszytych ciętą ironią. Historię romansu cesarza Francuzów z Marią Walewską podsumowała trzeźwo: „Ponieważ Napoleon wyraził życzenie, aby jakaś Polka znalazła się wśród jego miłosnych podbojów, wybrano taką jak należy, to jest śliczną, ale nijaką umysłowo”. O Marii Ludwice, drugiej żonie Napoleona pisała, że tylko nóżkę miała ładną, więc jej rodzina w czasie swatów powinna była wysłać narzeczonemu sam bucik panny, zamiast tracić czas na malowanie portretu. Dla każdego miała coś niemiłego. Wyśmiewała krzaczaste brwi wielkiego księcia Konstantego i rozpadającą się fryzurę jego żony Joanny Grudzińskiej, plebejskim karierowiczom wytykała pochodzenie, które zdradzał wygląd (grube łydki!), zaś arystokratom głupkowatą pychę (opisując na przykład, jak to Wincenty Krasiński, ojciec Zygmunta, kazał się sportretować na polu bitwy, w której nie brał udziału).
Złośliwa baba? Po części tak ją odbierano. Nieco od niej młodsza Natalia Kicka, również autorka pamiętników, tak scharakteryzowała koleżankę: „Mocno garbata, miernie ładna, ostrego dowcipu pani i nieokiełznanej zalotności do lat trzydziestu nie mogła znaleźć dość odważnego mężczyzny, któren by ją pojął za żonę”. Oczywiście Kicka zapisała tę uwagę w dzienniku. W kontaktach bezpośrednich była dla Potockiej uprzedzająco grzeczna i słodko miła, jak wszyscy. I zapewne – jak wszyscy – nazywała ją dla niepoznaki owym miłym zdrobnieniem „Anetka”. Co ciekawe, tak do dziś nazywają ją historycy, tylko dla porządku przywołując cztery imiona dane jej na chrzcie (Anna, Maria, Ewa, Apolonia), odziedziczone po znamienitych babkach i ciotkach. Infantylny przydomek zamiast imienia, i to po wieki wieków – ech, sroga kara za przesadnie ostry języczek…
5. Plotkarka wiedeńska, czyli Maria Larisch (1858-1940)
Miała to nieszczęście, że podpadła swoim możnym krewnym, więc w odpowiedzi zafundowała szerokiej publiczności opis ich życia – pełen złośliwości i niedyskrecji. A doprawdy miała o czym opowiadać, bo przez lata tkwiła w centrum najbardziej magnetycznego domu dziewiętnastowiecznej Europy – domu cesarza Franciszka Józefa i jego zjawiskowej żony Elżbiety, zwanej Sissi.
Maria była bliską krewną austriackiej cesarzowej, nieślubną córką jej starszego brata. Sissi wspaniałomyślnie postanowiła zająć się dziewczyną, sprowadziła ją do Wiednia z rodzinnej Bawarii, faworyzowała, znalazła arystokratycznego małżonka hrabiego Larisch. A Maria poczuła się jak ryba w wodzie w kipiącym od blichtru światku, którego jako bratanica cesarzowej i bliska jej osoba, szybko stała się gwiazdą. Miała wszystko, co do tego potrzebne – urodę, koneksje (co z tego, że dwuznaczne), swobodny styl bycia. Świetnie prezentowała się w toaletach balowych i w stroju do konnej jazdy (a jeździła znakomicie i właśnie ten talent zapewniał jej sympatię cesarskiej ciotki, również zapalonej amazonki). Maria żyła jak pączek w maśle, brylując w towarzystwie, romansując, w przerwach między światowymi rozrywkami rodząc dzieci mężowi i kochankom.
Sielankę przerwała sławna tragedia w pałacyku Mayerling, kiedy to arcyksiążę Rudolf, jedyny syn cesarzowej Sissi, strzelił sobie w skroń, wcześniej odbierając życie młodziutkiej kochance Marii Vetsera. Kraj stężał w żałobie po śmierci idealnego następcy tronu, a zaraz potem zaczęły wychodzić na jaw szczegóły tragedii. Okazało się, że spiritus movens ostatniego romansu arcyksięcia była Maria Larisch. To ona przedstawiła mu zakochaną w nim bez pamięci baronównę Vetsera, ona także przywiodła ją na spotkanie w Mayerling. Po tych rewelacjach decyzja cesarzowej, a za nią całego wiedeńskiego towarzystwa, mogła być tylko jedna – Maria Larisch nie ma już wstępu do naszego świata. Do widzenia, wracaj do siebie!
Dalsze życie pupilki wiedeńskich salonów biegło jak kula zepchnięta ze stoku – nieustannie w dół, aż do bolesnego końca. Po rozwodzie z mężem (też już jej nie chciał) znalazła sobie kolejnego, dość znanego śpiewaka operowego, który jednakowoż nie wyszedł najlepiej na małżeństwie z „tą niesławną hrabiną Larisch”. Miewał problemy z angażem, a smutki topił w wódce, w końcu zapijając się na śmierć. Maria biedowała, a dziury w budżecie próbowała łatać pisaniem do gazet o swojej „dolce vita” na wiedeńskim dworze.
W 1913 roku opublikowała wspomnieniową książkę pełną niedyskrecji na temat możnych krewnych, w tym Sissi, która – choć już nieżyjąca – wciąż rozpalała masową wyobraźnię. To od Marii Larisch czytelnicy po raz pierwszy usłyszeli historie z życia cesarzowej – wszystkie te dobrze dziś znane opowieści o nostalgii bawarskiej księżniczki uwięzionej na wiedeńskim dworze. Wspomagane, dodajmy, sumiennym rejestrem jej dziwactw – opisami drakońskich diet, katorżniczych ćwiczeń i wymyślnej toalety, takiej jak mycie kilometrowych włosów w koniaku i żółtkach.
Cóż, gdyby Maria wydała swoją książkę wiek czy nawet pół wieku później, taki plotkarski bestseller ustawiłby ją do końca życia. Ale wtedy tantiemy były niewielkie, pozwalały ledwo związać koniec z końcem. Maria więc jeszcze inaczej spróbowała odciąć kupony od swej gasnącej sławy, wpadając na dość awanturniczy pomysł. Ogłosiła w nowojorskiej gazecie, że wyjdzie za mężczyznę, który opłaci podróż jej i synowi do Nowego Świata. Miała nadzieję znaleźć męża z pokaźną fortuną, którego skusi tytuł i renoma europejskiej hrabiny. Znalazł się chętny, farmer z Florydy, podróż opłacił, ale cóż z tego, skoro na miejscu okazało się, że liczył na to samo – na majątek europejskiej arystokratki, który podreperowałby mizerny stan jego finansów. Maria długo przy nim nie wytrwała, wolała pracować jako pokojówka. Po paru chudych amerykańskich latach wróciła do rodzinnego Augsburga, gdzie dożyła swoich dni w biedzie i – co chyba bolało ją bardziej – w kompletnym zapomnieniu.
6. Pierwsza „pierwsza dama”, czyli Dolley Madison (1768-1849)
Maria była bliską krewną austriackiej cesarzowej, nieślubną córką jej starszego brata. Sissi wspaniałomyślnie postanowiła zająć się dziewczyną, sprowadziła ją do Wiednia z rodzinnej Bawarii, faworyzowała, znalazła arystokratycznego małżonka hrabiego Larisch. A Maria poczuła się jak ryba w wodzie w kipiącym od blichtru światku, którego jako bratanica cesarzowej i bliska jej osoba, szybko stała się gwiazdą. Miała wszystko, co do tego potrzebne – urodę, koneksje (co z tego, że dwuznaczne), swobodny styl bycia. Świetnie prezentowała się w toaletach balowych i w stroju do konnej jazdy (a jeździła znakomicie i właśnie ten talent zapewniał jej sympatię cesarskiej ciotki, również zapalonej amazonki). Maria żyła jak pączek w maśle, brylując w towarzystwie, romansując, w przerwach między światowymi rozrywkami rodząc dzieci mężowi i kochankom.
Sielankę przerwała sławna tragedia w pałacyku Mayerling, kiedy to arcyksiążę Rudolf, jedyny syn cesarzowej Sissi, strzelił sobie w skroń, wcześniej odbierając życie młodziutkiej kochance Marii Vetsera. Kraj stężał w żałobie po śmierci idealnego następcy tronu, a zaraz potem zaczęły wychodzić na jaw szczegóły tragedii. Okazało się, że spiritus movens ostatniego romansu arcyksięcia była Maria Larisch. To ona przedstawiła mu zakochaną w nim bez pamięci baronównę Vetsera, ona także przywiodła ją na spotkanie w Mayerling. Po tych rewelacjach decyzja cesarzowej, a za nią całego wiedeńskiego towarzystwa, mogła być tylko jedna – Maria Larisch nie ma już wstępu do naszego świata. Do widzenia, wracaj do siebie!
Dalsze życie pupilki wiedeńskich salonów biegło jak kula zepchnięta ze stoku – nieustannie w dół, aż do bolesnego końca. Po rozwodzie z mężem (też już jej nie chciał) znalazła sobie kolejnego, dość znanego śpiewaka operowego, który jednakowoż nie wyszedł najlepiej na małżeństwie z „tą niesławną hrabiną Larisch”. Miewał problemy z angażem, a smutki topił w wódce, w końcu zapijając się na śmierć. Maria biedowała, a dziury w budżecie próbowała łatać pisaniem do gazet o swojej „dolce vita” na wiedeńskim dworze.
W 1913 roku opublikowała wspomnieniową książkę pełną niedyskrecji na temat możnych krewnych, w tym Sissi, która – choć już nieżyjąca – wciąż rozpalała masową wyobraźnię. To od Marii Larisch czytelnicy po raz pierwszy usłyszeli historie z życia cesarzowej – wszystkie te dobrze dziś znane opowieści o nostalgii bawarskiej księżniczki uwięzionej na wiedeńskim dworze. Wspomagane, dodajmy, sumiennym rejestrem jej dziwactw – opisami drakońskich diet, katorżniczych ćwiczeń i wymyślnej toalety, takiej jak mycie kilometrowych włosów w koniaku i żółtkach.
Cóż, gdyby Maria wydała swoją książkę wiek czy nawet pół wieku później, taki plotkarski bestseller ustawiłby ją do końca życia. Ale wtedy tantiemy były niewielkie, pozwalały ledwo związać koniec z końcem. Maria więc jeszcze inaczej spróbowała odciąć kupony od swej gasnącej sławy, wpadając na dość awanturniczy pomysł. Ogłosiła w nowojorskiej gazecie, że wyjdzie za mężczyznę, który opłaci podróż jej i synowi do Nowego Świata. Miała nadzieję znaleźć męża z pokaźną fortuną, którego skusi tytuł i renoma europejskiej hrabiny. Znalazł się chętny, farmer z Florydy, podróż opłacił, ale cóż z tego, skoro na miejscu okazało się, że liczył na to samo – na majątek europejskiej arystokratki, który podreperowałby mizerny stan jego finansów. Maria długo przy nim nie wytrwała, wolała pracować jako pokojówka. Po paru chudych amerykańskich latach wróciła do rodzinnego Augsburga, gdzie dożyła swoich dni w biedzie i – co chyba bolało ją bardziej – w kompletnym zapomnieniu.
6. Pierwsza „pierwsza dama”, czyli Dolley Madison (1768-1849)
Dlaczego piszę o niej per „pierwsza pierwsza dama”, skoro była czwartą z kolei prezydentową Stanów Zjednoczonych? Ano dlatego, że w odniesieniu do niej po raz pierwszy użyto tego określenia. A czy słusznie i czy warto o niej pamiętać – oceńcie sami.
Nam w Europie niewiele mówi jej nazwisko. W historii amerykańskich pierwszych dam było wiele od niej sławniejszych, dość wspomnieć Martę Waszyngton, Eleonorę Roosevelt czy Jacqueline Kennedy. Dolley Madison była oczywiście personą niezwykle popularną w swoich czasach, można ją nawet uznać za pierwszą celebrytkę wśród pierwszych dam. Bardzo jej w tym pomagała przyjaźń z żoną wydawcy „National Intelligencer”, pierwszej amerykańskiej gazety o ogólnokrajowym zasięgu. Na łamach pisma regularnie pojawiały się newsy o przyjęciach urządzanych przez Dolley, o jej strojach, a nawet ulubionych zwierzątkach. Informowane szeroko Amerykanki szybko zaczęły naśladować styl przyjęć wydawanych w Białym Domu, a wyszukane toalety gospodyni stały się dla nich wyznacznikiem mody. Gdy Dolley wydłużała tren sukni albo zakładała aksamitny turban ozdobiony piórami – robiły to samo; gdy serwowała na przyjęciu francuskie lody w czarkach z ciasta – cały kraj jadł desery na zimno.
Czy oprócz serwowania wymyślnych lodów Dolley zapisała się w historii czymś istotniejszym? Owszem, zdobyła się na czyn prawdziwie bohaterski, choć poza Amerykanami niewielu ma o tym pojęcie. W czasie wojny z Wielką Brytanią z narażeniem życia wywiozła z Białego Domu narodowe skarby – portret Jerzego Waszyngtona, teksty konstytucji i deklaracji niepodległości. Upchnęła wszystko do powozu i uciekła w ostatniej chwili, tuż przed wejściem do Waszyngtonu Brytyjczyków, którzy grozili, że pojmają osamotnioną prezydentową (mąż wojował), a potem popędzą ulicami Londynu tak, jak robili to z jeńcami Rzymianie.
Ale Dolley umknęła, a ludzie ją pokochali. Już nie musiała wydawać wystawnych przyjęć, żeby zasłużyć na sławę. Do końca swego długiego życia miała wdzięczność i szczery szacunek rodaków. Na jej pogrzebie dwunasty prezydent USA Zachary Taylor powiedział; „Nigdy nie zostanie zapomniana, ponieważ zaprawdę przez pół wieku była naszą pierwszą damą”. Właśnie od przemówienia Taylora określenie „pierwsza dama” przylgnęło do amerykańskich prezydentowych, a z czasem zaczęło być stosowane na całym świecie. Ale na czele tej listy jest Dolley Madison, odważna babka w modnej kiecce, pamiętajcie.
7. Top Model, czyli Maude Branscombe (1854?-????)
Nam w Europie niewiele mówi jej nazwisko. W historii amerykańskich pierwszych dam było wiele od niej sławniejszych, dość wspomnieć Martę Waszyngton, Eleonorę Roosevelt czy Jacqueline Kennedy. Dolley Madison była oczywiście personą niezwykle popularną w swoich czasach, można ją nawet uznać za pierwszą celebrytkę wśród pierwszych dam. Bardzo jej w tym pomagała przyjaźń z żoną wydawcy „National Intelligencer”, pierwszej amerykańskiej gazety o ogólnokrajowym zasięgu. Na łamach pisma regularnie pojawiały się newsy o przyjęciach urządzanych przez Dolley, o jej strojach, a nawet ulubionych zwierzątkach. Informowane szeroko Amerykanki szybko zaczęły naśladować styl przyjęć wydawanych w Białym Domu, a wyszukane toalety gospodyni stały się dla nich wyznacznikiem mody. Gdy Dolley wydłużała tren sukni albo zakładała aksamitny turban ozdobiony piórami – robiły to samo; gdy serwowała na przyjęciu francuskie lody w czarkach z ciasta – cały kraj jadł desery na zimno.
Czy oprócz serwowania wymyślnych lodów Dolley zapisała się w historii czymś istotniejszym? Owszem, zdobyła się na czyn prawdziwie bohaterski, choć poza Amerykanami niewielu ma o tym pojęcie. W czasie wojny z Wielką Brytanią z narażeniem życia wywiozła z Białego Domu narodowe skarby – portret Jerzego Waszyngtona, teksty konstytucji i deklaracji niepodległości. Upchnęła wszystko do powozu i uciekła w ostatniej chwili, tuż przed wejściem do Waszyngtonu Brytyjczyków, którzy grozili, że pojmają osamotnioną prezydentową (mąż wojował), a potem popędzą ulicami Londynu tak, jak robili to z jeńcami Rzymianie.
Ale Dolley umknęła, a ludzie ją pokochali. Już nie musiała wydawać wystawnych przyjęć, żeby zasłużyć na sławę. Do końca swego długiego życia miała wdzięczność i szczery szacunek rodaków. Na jej pogrzebie dwunasty prezydent USA Zachary Taylor powiedział; „Nigdy nie zostanie zapomniana, ponieważ zaprawdę przez pół wieku była naszą pierwszą damą”. Właśnie od przemówienia Taylora określenie „pierwsza dama” przylgnęło do amerykańskich prezydentowych, a z czasem zaczęło być stosowane na całym świecie. Ale na czele tej listy jest Dolley Madison, odważna babka w modnej kiecce, pamiętajcie.
7. Top Model, czyli Maude Branscombe (1854?-????)
Była marną aktorką, marną śpiewaczką, marną tancerką. Za to miała buzię, na którą każdy chciał patrzeć. W latach 1877 – 1882 była najczęściej fotografowaną osobą świata. Jej zdjęcia można było zobaczyć dosłownie na każdym rogu ulicy europejskich i amerykańskich miast, spoglądała z witryn zakładów fotograficznych, zza szyb kiosków, księgarń i drogerii. Każdy znał tę twarz – jasnookiej panny o kręconych włosach i drobnych ustach, choć o samej Maude niewielkie miał pojęcie. Bo też nie o nią tu szło, ale o jej rysy, które uznano za wcielenie ówczesnego ideału kobiecego piękna. Była pierwszą pin-up girl, której uśmiech i spojrzenie powielano na niezliczonych pocztówkach.
Zdjęcia Maude i dziś można oglądać do woli, pełno ich w necie. Ale o samej modelce nie wiadomo prawie nic. Informacji znalazłam jak na lekarstwo, nawet najważniejsze daty jej życia – urodzin i śmierci – są zagadką. Wiadomo, że urodziła się w Anglii, że przez pewien czas mieszkała w Stanach. Że próbowała sił na scenie, choć z mizernym skutkiem. Grywała w marnych burleskach, a jej występy przechodziły bez echa. Utrzymywała się z pozowania do zdjęć i to właśnie one przyniosły jej popularność „najpiękniejszej kobiety świata”. Krótkotrwałą. Mniej więcej około roku 1882 sława jasnookiej zaczęła blednąć, pojawiły się nowe dziewczyny, na które ludzie chcieli patrzeć, o Maude słuch zaginął. O, przepraszam, nie tak do końca. Ponoć Maude pojawia się w pewnym arcydziele – w „Ulissesie” Joyce’a, którego fascynowały jej masowo rozpowszechniane wizerunki. Ale wybaczcie, cytatu Wam nie wskażę, bo nigdy przez tę książkę nie przebrnęłam (choć heroicznie próbowałam, nie raz). I to by było na tyle, jeśli chodzi o życie Maude. Plik staroświeckich pocztówek w kolorze sepii – to wszystko, co po niej zostało.
8. Jesteś tego warta, czyli Lillie Langtry (1853 -1929)
Zdjęcia Maude i dziś można oglądać do woli, pełno ich w necie. Ale o samej modelce nie wiadomo prawie nic. Informacji znalazłam jak na lekarstwo, nawet najważniejsze daty jej życia – urodzin i śmierci – są zagadką. Wiadomo, że urodziła się w Anglii, że przez pewien czas mieszkała w Stanach. Że próbowała sił na scenie, choć z mizernym skutkiem. Grywała w marnych burleskach, a jej występy przechodziły bez echa. Utrzymywała się z pozowania do zdjęć i to właśnie one przyniosły jej popularność „najpiękniejszej kobiety świata”. Krótkotrwałą. Mniej więcej około roku 1882 sława jasnookiej zaczęła blednąć, pojawiły się nowe dziewczyny, na które ludzie chcieli patrzeć, o Maude słuch zaginął. O, przepraszam, nie tak do końca. Ponoć Maude pojawia się w pewnym arcydziele – w „Ulissesie” Joyce’a, którego fascynowały jej masowo rozpowszechniane wizerunki. Ale wybaczcie, cytatu Wam nie wskażę, bo nigdy przez tę książkę nie przebrnęłam (choć heroicznie próbowałam, nie raz). I to by było na tyle, jeśli chodzi o życie Maude. Plik staroświeckich pocztówek w kolorze sepii – to wszystko, co po niej zostało.
8. Jesteś tego warta, czyli Lillie Langtry (1853 -1929)
O, ta panna ze swojej ładnej buzi potrafiła zrobić o wiele lepszy użytek niż Maude Branscombe! Dziś wszystkie gwiazdy i gwiazdeczki kina (płci obojga) reklamujące ciuchy, kosmetyki czy usługi banków mają w niej swoją matkę chrzestną. Lillie Langtry była pierwszą powszechnie znaną osobą, która postanowiła publicznie nas zapewnić (za odpowiednie honorarium) o wyjątkowości określonej marki. Sprzedawała mydełka. A ponieważ śliczna była i cerę miała nieskazitelną, ludzie jej uwierzyli i producent mydła Pears zacierał ręce, licząc rosnące zyski.
Kiedy w 1882 roku reklamy z Lillie pojawiły się w angielskich gazetach, ich bohaterka była aktorką z życiem prywatnym dużo ciekawszym od ról. To ono elektryzowało tłumy i sprawiało, że nazwisko Langtry wywoływało niezdrowe rumieńce na twarzach ciekawskich.
Kiedy w 1882 roku reklamy z Lillie pojawiły się w angielskich gazetach, ich bohaterka była aktorką z życiem prywatnym dużo ciekawszym od ról. To ono elektryzowało tłumy i sprawiało, że nazwisko Langtry wywoływało niezdrowe rumieńce na twarzach ciekawskich.
"Nie używam innego"- zapewnia
|
A potem już poszło. Lillie mocno się przyłożyła, żeby nie zostać gwiazdką jednego sezonu. Starzejący się mąż z topniejącym majątkiem szybko poszedł w odstawkę, skoro chętkę na jego miejsce miała absolutna pierwsza liga, na czele z samym księciem Walii (późniejszym królem Edwardem VII). Po nim były całe szeregi książąt i milionerów, ale Lillie miała dość rozumu, by swoją charyzmę wykorzystać nie tylko w uwodzeniu bogatych arystokratów. Równie dobrze mogła uwodzić tłumy, czyż nie? Zaczęła występy na scenie i choć nie była świetną aktorką, to ludzie tłumnie walili na jej spektakle. Chcieli na żywo zobaczyć królową plotkarskich rubryk i własnych marzeń.
Barwne życie Lillie przez lata stanowiło smakowite danie dla dziennikarzy i autorów miejskich legend – jej romanse, spektakle, podróże i dziwaczne czasem przedsięwzięcia biznesowe (np. stadniny koni wyścigowych). Wymieniano ją jako wzór dla stworzonej przez Arthura ConanDoyle'a postaci Irene Adler, jedynej kobiety, która zauroczyła Sherlocka Holmesa. Mówiono o przyjaźni z Oskarem Wildem i cytowano jego błyskotliwe bon moty w rodzaju: „wolałbym odkryć Lillie Langtry niż Amerykę”.
Dziś dość zabawnie brzmią słowa Wilde’a (i nie chodzi tylko o jego preferencje seksualne, które czynią je kompletnie niewiarygodnymi), bo o Lillie mało kto ma pojęcie. Pojawia się na marginesach opowieści o przeszłości, przywoływana zazwyczaj jako przykład rodzącego się pod koniec XIX wieku kultu celebrytów albo w tekstach o historii reklamy (te mydełka). A pomyśleć, że gdy zmarła, gazety trąbiły o „końcu pewnej epoki”. Cóż, dopiero po latach widać, że z tak daleko idącymi wnioskami nigdy nie należy przesadzać. Zwłaszcza w przypadku „znanych i lubianych”.
9. Kobieta na krańcu świata, czyli Annie „Londonderry” Cohen Kopchovsky (1870-1947)
27 czerwca 1894 roku Annie Cohen Kopchovsky, ubrana w długą spódnicę i gorset, wskoczyła na rower i pomachawszy mężowi oraz trójce swoich maleńkich dzieci ruszyła w świat. Miała ze sobą ubrania na zmianę, mały pistolet i sto dolarów w kieszeni od firmy Londonderry Lithia, producenta wody mineralnej, występującej jako sponsor tego przedsięwzięcia. Wyjątkowo ryzykownego, dodajmy, bo Annie zamierzała objechać na rowerze cały świat. W piętnaście miesięcy. Nikt co prawda nie wierzył, że z rodzinnego Bostonu dojedzie dalej niż do Nowego Jorku, ale Annie zaskoczyła wszystkich, bo dopięła swego. Okrążyła świat i po piętnastu miesiącach w glorii sławy cało i zdrowo wróciła do domu.
Imponujące? Pewnie, nawet dziś, a w czasach Annie był to nie lada wyczyn. Wtedy kobiety na jednośladach były niemal tak samo źle widziane, jak dziś Arabki za kierownicami aut. Ponuro patrzono na tak nieskromne damy i musiały one zebrać sporo odwagi, żeby wsiąść na siodełko.
Annie nie dość, że się odważyła, to jeszcze zaplanowała podróż dookoła świata. Dlaczego? Nie jest to do końca jasne, bo przez długi czas było o niej cicho i głucho. Owszem, w czasie wyprawy 24-letniej mieszkanki Bostonu trąbiła o niej prasa na całym świecie, ale gdy jej wycieczka dobiegła końca, gdy przeprowadzono już wszystkie wywiady i napisano wszystkie artykuły o „najbardziej niezwykłej podróży jaką kiedykolwiek podejmowały kobiety” – temat znudził się publiczności i niedawna bohaterka utkwiła zapomniana gdzieś na uboczu.
Drugie życie historia Annie dostała całkiem niedawno, bo w 2007 roku. Jeden z jej potomków wydał książkę poświęconą prababce, starając się odtworzyć szczegóły jej wyprawy ze skrawków starych gazet i rodzinnych wspomnień. O Annie znów zrobiło się głośno. Została bohaterką nagradzanych filmów dokumentalnych, spektakli teatralnych i – przede wszystkim – feministycznych portali, gdzie okrzyknięto ją (zwyczajowo z grubą przesadą) prężną bohaterką ruchu wyzwolenia kobiet, niemal drugą Emmeline Pankhurst. Przytaczano jej słowa o „nowej kobiecie”, będącej w stanie zrobić wszystko, co sobie zamierzy, powtarzano frazes o „rowerach, które dla emancypacji kobiet zrobiły więcej niż cokolwiek innego na świecie”, a jako powód wyprawy Annie podawano anegdotę o dość idiotycznym zakładzie dwóch bogatych Bostończyków. Mieli oni postawić grube pieniądze przeciw twierdzeniu, że jakakolwiek kobieta byłaby w stanie przemierzyć świat na rowerze w piętnaście miesięcy, zarabiając po drodze pięć tysięcy dolarów.
Przypuszczalnie, nawet jeśli był taki zakład, to Annie motywowała zwykła bieda. Córka żydowskich emigrantów z Rygi, żona domokrążcy, z trójką dzieci na karku raczej nie podejmowałaby takiego ryzyka tylko dla idei. Tak czy inaczej udało jej się przemierzyć świat w piętnaście miesięcy i nawet zarobić te pięć tysięcy, bo rower cały czas miała obwieszony reklamami różnych firm, chcących wykorzystać jej rosnącą popularność. I w sumie cieszę się, że znalazły się powody, by znów o niej mówić. Nawet jeśli napędza je tylko polityczna poprawność.
10. Celebrytka w beczce, czyli Annie Edson Taylor (1838-1921)
Imponujące? Pewnie, nawet dziś, a w czasach Annie był to nie lada wyczyn. Wtedy kobiety na jednośladach były niemal tak samo źle widziane, jak dziś Arabki za kierownicami aut. Ponuro patrzono na tak nieskromne damy i musiały one zebrać sporo odwagi, żeby wsiąść na siodełko.
Annie nie dość, że się odważyła, to jeszcze zaplanowała podróż dookoła świata. Dlaczego? Nie jest to do końca jasne, bo przez długi czas było o niej cicho i głucho. Owszem, w czasie wyprawy 24-letniej mieszkanki Bostonu trąbiła o niej prasa na całym świecie, ale gdy jej wycieczka dobiegła końca, gdy przeprowadzono już wszystkie wywiady i napisano wszystkie artykuły o „najbardziej niezwykłej podróży jaką kiedykolwiek podejmowały kobiety” – temat znudził się publiczności i niedawna bohaterka utkwiła zapomniana gdzieś na uboczu.
Drugie życie historia Annie dostała całkiem niedawno, bo w 2007 roku. Jeden z jej potomków wydał książkę poświęconą prababce, starając się odtworzyć szczegóły jej wyprawy ze skrawków starych gazet i rodzinnych wspomnień. O Annie znów zrobiło się głośno. Została bohaterką nagradzanych filmów dokumentalnych, spektakli teatralnych i – przede wszystkim – feministycznych portali, gdzie okrzyknięto ją (zwyczajowo z grubą przesadą) prężną bohaterką ruchu wyzwolenia kobiet, niemal drugą Emmeline Pankhurst. Przytaczano jej słowa o „nowej kobiecie”, będącej w stanie zrobić wszystko, co sobie zamierzy, powtarzano frazes o „rowerach, które dla emancypacji kobiet zrobiły więcej niż cokolwiek innego na świecie”, a jako powód wyprawy Annie podawano anegdotę o dość idiotycznym zakładzie dwóch bogatych Bostończyków. Mieli oni postawić grube pieniądze przeciw twierdzeniu, że jakakolwiek kobieta byłaby w stanie przemierzyć świat na rowerze w piętnaście miesięcy, zarabiając po drodze pięć tysięcy dolarów.
Przypuszczalnie, nawet jeśli był taki zakład, to Annie motywowała zwykła bieda. Córka żydowskich emigrantów z Rygi, żona domokrążcy, z trójką dzieci na karku raczej nie podejmowałaby takiego ryzyka tylko dla idei. Tak czy inaczej udało jej się przemierzyć świat w piętnaście miesięcy i nawet zarobić te pięć tysięcy, bo rower cały czas miała obwieszony reklamami różnych firm, chcących wykorzystać jej rosnącą popularność. I w sumie cieszę się, że znalazły się powody, by znów o niej mówić. Nawet jeśli napędza je tylko polityczna poprawność.
10. Celebrytka w beczce, czyli Annie Edson Taylor (1838-1921)
Do czego może być zdolna emerytowana nauczycielka z chudziutkim portfelem? Absolutnie do wszystkiego! Pokazuje to historia Annie Edson Taylor, Amerykanki, która w 63. roku życia zdecydowała się na szalony krok – spłynięcia z wodospadu Niagara zamknięta w beczce.
Plan starszej pani był wynikiem wielkiej desperacji. Annie miała całkiem szczęśliwą pierwszą część życia – zrobiła dyplom nauczycielski, wyszła za mąż, urodziła syna. Ale potem wszystko posypało się jak domek z kart. Syn umarł w dzieciństwie, niedługo potem mąż zginął w wojnie domowej. Nigdy nie udało jej się odbudować rodzinnego życia na nowo, lata mijały, Annie żyła samotnie, ledwie wiążąc koniec z końcem i wiedziała, że wszystkim, co ją czeka, jest smutna wegetacja w przytułku. Zastanawiała się, jakim cudem mogłaby tego uniknąć, no i wpadła na iście kosmiczny pomysł.
Naczytała się o rosnącej popularności wodospadów na granicy z Kanadą, których niezwykłość przyciągała coraz większe tłumy turystów i postanowiła zostać częścią tej atrakcji. Umyśliła sobie, że skoczy z pienistego, stromego zbocza Niagary. Dla jasności – Annie wcale nie była pierwsza z tym pomysłem. Siedemdziesiąt lat wcześniej niejaki Sam Patch zaplanował podobny skok w innym niebezpiecznym miejscu rzeki Niagara i przez resztę życia cieszył się wielką sławą. Annie chciała tak samo.
Zaplanowała wyczyn na dzień swoich urodzin 24 października 1901 roku. Z pomocą dwóch asystentów przypięła się skórzanymi szelkami do wnętrza wyłożonej materacami dębowej beczki i na oczach zgromadzonej tłumnie publiczności – runęła w dół.
Dwadzieścia minut trwał skok Annie po pieniądze i sławę. O dziwo, wyszła z tego bez szwanku, trochę się tylko poobijała i potłukła głowę. A czy osiągnęła, co zamierzała? I tak, i nie. Bo wielkich pieniędzy na swojej brawurze nie zrobiła. Ale uniknęła smutnej starości w przytułku, której tak się bała. Resztę życia spędziła jako atrakcja okolic wodospadu Niagara, fotografując się z turystami przy sławnej beczce i opowiadając za niewielkie datki o wyczynie w spienionej kipieli. Jak nikt zapracowała na swoje piętnaście minut sławy. Bo to nieprawda, że czeka ono na każdego z nas.
Plan starszej pani był wynikiem wielkiej desperacji. Annie miała całkiem szczęśliwą pierwszą część życia – zrobiła dyplom nauczycielski, wyszła za mąż, urodziła syna. Ale potem wszystko posypało się jak domek z kart. Syn umarł w dzieciństwie, niedługo potem mąż zginął w wojnie domowej. Nigdy nie udało jej się odbudować rodzinnego życia na nowo, lata mijały, Annie żyła samotnie, ledwie wiążąc koniec z końcem i wiedziała, że wszystkim, co ją czeka, jest smutna wegetacja w przytułku. Zastanawiała się, jakim cudem mogłaby tego uniknąć, no i wpadła na iście kosmiczny pomysł.
Naczytała się o rosnącej popularności wodospadów na granicy z Kanadą, których niezwykłość przyciągała coraz większe tłumy turystów i postanowiła zostać częścią tej atrakcji. Umyśliła sobie, że skoczy z pienistego, stromego zbocza Niagary. Dla jasności – Annie wcale nie była pierwsza z tym pomysłem. Siedemdziesiąt lat wcześniej niejaki Sam Patch zaplanował podobny skok w innym niebezpiecznym miejscu rzeki Niagara i przez resztę życia cieszył się wielką sławą. Annie chciała tak samo.
Zaplanowała wyczyn na dzień swoich urodzin 24 października 1901 roku. Z pomocą dwóch asystentów przypięła się skórzanymi szelkami do wnętrza wyłożonej materacami dębowej beczki i na oczach zgromadzonej tłumnie publiczności – runęła w dół.
Dwadzieścia minut trwał skok Annie po pieniądze i sławę. O dziwo, wyszła z tego bez szwanku, trochę się tylko poobijała i potłukła głowę. A czy osiągnęła, co zamierzała? I tak, i nie. Bo wielkich pieniędzy na swojej brawurze nie zrobiła. Ale uniknęła smutnej starości w przytułku, której tak się bała. Resztę życia spędziła jako atrakcja okolic wodospadu Niagara, fotografując się z turystami przy sławnej beczce i opowiadając za niewielkie datki o wyczynie w spienionej kipieli. Jak nikt zapracowała na swoje piętnaście minut sławy. Bo to nieprawda, że czeka ono na każdego z nas.