Nie widziałyśmy się wiele lat. Kiedy rozmawiałam z tobą ostatni raz, byłaś śpiewaczką z operetki. Teraz spotykam się z celebrytką. Kto by to pomyślał?
Prawda? (śmiech). Ale nie ukrywam, że przez nasz zespół, czyli Siostry Szydłowskie, stałam się rozpoznawalna. Czasami ludzie na ulicy proszą mnie o autograf. Wcześniej znali mnie tylko ci, którzy chodzili do operetki, a to to dość wąskie grono odbiorców mimo wszystko. 40 lat tam śpiewałam, ale sławna zostałam dopiero teraz.
To był strzał w dziesiątkę? Wygrana Voice of Senior?
Tak można to nazwać. To śmieszna historia, opowiadamy ją na koncertach. Zaczęło się niewinnie. To był 2019 rok. Córka Eli, jednej z moich sióstr, zdobyła zaproszenie na casting dla seniorów. Ela się zdecydowała, ja też. Jola nie chciała jechać. Uznała, że to głupi pomysł, wymaga przygotowania taki występ. Ona śpiewała w zespole Pro Contra, Primo Voto, w chórku, który towarzyszył solistom. Wie, jak wygląda śpiew od kuchni, to ciężka praca. No więc pojechałyśmy we dwie, Ela jechała z Łodzi, ja z Lublina. Po drodze wpadłyśmy na pomysł, że wystąpimy też razem. Nawet nie miałyśmy czasu poćwiczyć. No i ponieważ występowałyśmy jedna po drugiej, to Ela powiedziała, że teraz wejdzie jej siostra i że możemy też razem zaśpiewać. Spodobało się. A kiedy jurorzy dowiedzieli się, że jest trzecia śpiewająca siostra, to koniecznie chcieli, żebyśmy wystąpiły we trzy. Zadzwoniłyśmy do Joli, a ona na to, żebyśmy jej życia nie układały. No i klops.
I co się stało?
Zapytała męża, on stwierdził, że po co ma się wygłupiać. A ona pomyślała, że co będzie jak nam się uda? Że będzie siedzieć na kanapie i na nas patrzeć? I to ją przekonało. Że mąż odradza i że będzie nam wówczas zazdrościć. I tak to poszło. Zaśpiewałyśmy razem, miałam tremę jak nigdy wcześniej. Ale się udało. Wygrałyśmy, zainteresowała się nami Universal Music Polska, wydałyśmy płytę z coverami, miałyśmy zaplanowane koncerty. No ale plany pokrzyżowała nam pandemia. Ale teraz znowu występujemy i jestem bardzo szczęśliwa. Mam 71 lat i uwielbiam śpiewać.
Twoje życie jednak nie było zawsze usłane różami. Ja do dziś wspominam historię nieszczęsnej boazerii, nie każdy ją jednak zna. Przypomnisz?
Moja matka wybrała niewłaściwego mężczyznę i ja odziedziczyłam po niej tę cechę. Z byłym już mężem przeżyłam gehennę. Dziś wiem, że zwyczajnie byłam głupia. Zakochana, wierzyłam w przyszłość. I w to, że zmienię ukochanego człowieka. Pobrałam się w latach lata 80 – tych. Szczęśliwa, pełna wiary w swój związek, stanęłam przed ołtarzem. Kupiłam mieszkanie w Lublinie, za swoje pieniądze, no ale on to załatwiał. Nie wiedzieć czemu, okazało się potem, że... mieszkanie stoi wyłącznie na niego. A ja naiwnie wierzyłam, że jest uczciwy, że będziemy ze sobą całe życie. O własnym ojcu nie mam najlepszych wspomnień, matka zawsze była w roli opiekunki, sprzątająca, usługująca. I ja ten styl przejęłam. Gotowałam, sprzątałam, spełniałam oczekiwania, które i tak do spełnienia nie były.
I w dodatku mąż był o ciebie zazdrosny?
Czemu jesteś nie ubrana – pytał – to się ubierałam. Jak zrobiłam się na bóstwo, krzyczał, że pewnie go idę zdradzać. Taka wieczna huśtawka. Ale miał też zalety, i owszem. Choć w tam tych czasach nie było niczego, u nas w domu wszelkiego dobra zawsze było pod dostatkiem. A pod oknem pysznił się piękny, pomarańczowy fiat 125 p, oczko w głowie męża i przedmiot zazdrości kolegów. Niestety, w domu była gehenna. Pił, znikał na kilka dni, jak wracał, znęcał się nade mną. Ale trwałam w związku, na świat przyszła Krystyna. Dziecko nie poprawiło relacji. Złożyłam sprawę o znęcanie, cóż z tego, że dostał wyrok – niestety „w zawiasach. Niewiele osób wyobraża sobie, co przeszłam. Z perspektywy czasu wiem, ile popełniłam błędów. Straciłam wiele lat w tym małżeństwie.
No i tu pojawia się boazeria. Przyczyna braku decyzji...
To prawda, był ważny powód, żeby tkwić w tym nieudanym małżeństwie. Szkoda mi było boazerii. Mieszkanie było urządzone na tamte czasy jak ta lala. Ale najpiękniejsza była dębowa boazeria w przedpokoju! Nie mogłam się z nią rozstać! Lecz już tak bardziej serio, to zwyczajnie nie miałam gdzie się podziać. Mieszkanie stało na męża, choć jak się rzekło, to ja dałam na nie pieniądze. Wiedziałam, że on ani się nie wyprowadzi, ani wkładu nie odda. Więc tak tkwiłam w tym bagnie. Tyle tylko, że wzięłam rozwód. Ale co z tego? On dalej z nami mieszkał. Sąd przydzielił mu pokój. Raz bywał, raz nie bywał w domu. Najgorsze było, że nie wiedziałam kiedy wróci i kiedy się zacznie kolejna awantura. Kto zna życie w takim wspólnym mieszkaniu po rozwodzie ze sprawcą przemocy, wie doskonale czym to pachnie. Drzwi wewnętrzne zamykane na klucze, zamykane lodówki, przemykanie się chyłkiem do kuchni. Tak naprawdę, to życia nie ma, jest trwanie w oczekiwaniu na kolejne awantury, stale drżenie serca, że znowu się zacznie..
Jak się wyrwałaś z tego piekła?
Eksmitowali nas z mieszkania za niepłacenie rachunków. Dasz wiarę? Żadne z nas przez lata nie płaciło czynszu. Boże, to był najszczęśliwszy dzień mojego życia. Bo to, co zostało z wkładu na mieszkanie, dostałam prosto do ręki. I kupiłam mieszkanie w TBS! Wreszcie! Mogłyśmy odetchnąć. Ale gdy po 20 latach niewoli mogłam cieszyć się swoim małym szczęściem, przyszedł cios z Teatru Muzycznego, w którym pracowałam całe życie. Wygonili mnie wcześniejszą na emeryturę! W wieku 51 lat, w pełni sprawną, aktywną kobietę. Pamiętam, jak dyrektorka klepała mnie po plecach. Poradzisz sobie – mówiła. Tak, poradzę sobie, tylko jak? Oczywiście uniosłam się honorem i odeszłam. Nie wiedziałam jednak, jak żyć za 1300 zł miesięcznie, płacąc 600 zł czynszu. I to o już nawet nie o pieniądze szło, ale o świadomość bycia niepotrzebną, że jesteś stara, że jesteś brzydka, że są już młodsze i ładniejsze w kolejce. Że wyrzucają cię, jak połamanego grata, gdzieś na jakiś śmietnik.
Ale dałaś radę.
Cóż, trzeba się było otrząsnąć i iść dalej. Brałam rożne chałtury, śpiewałam w przedszkolach. Na szczęście nastał nowy dyrektor i wyciągnął pomocną rękę. Wróciłam na ukochaną scenę i jeszcze pośpiewałam, a potem odeszłam. I kiedy się wydawało, że nic już mnie nie czeka na zawodowej niwie, przyszła kolejna szansa. Jeżdżę z siostrami na koncerty, bawimy ludzi, jest cudownie. Mamy swoich wiernych fanów. Patryk Pigulski jest na każdym koncercie, robi nam cudowne zdjęcia. Świat się otworzył na nowo. Myślę, że jesteśmy też inspiracją dla innych osób. Starszych i młodszych. Pokazujemy, że można coś zrobić zawsze ze swoim życiem, trzeba tylko zaryzykować.
Ty zawsze, mimo przeciwności losu, byłaś optymistką. Skąd się bierze takie nastawienie do życia?
Smutek odbiera zdrowie, jak się uśmiecham, świat staje się inny. Wszystko mija, po co się denerwować? Życie jest za krótkie, trzeba się cieszyć tym, co się ma, żyć każdą chwilą. I wiesz, jak się śmieję, to nie widać opadających policzków! Ja się uśmiecham do ludzi na ulicy. Niektórzy mają mnie za wariatkę, ale z niektórymi ludźmi sobie gadamy. Życie naprawdę może być fajne. Ja wstaję rano i jestem wdzięczna. Za to, że się obudziłam, że mam cudowną córkę i cudowne wnuki, że patrzę na swoich bliskich, mogę być z nimi. Jestem sama, ale nie ubolewam nad tym. Mysle, że nie nadaję się już do zycia w związku. Ale bycie samą wcale nie oznacza samotności. Trzeba też umieć cieszyć się swoją wolnością.
Najchętniej czas spędzasz na swojej działce pod Lublinem, masz tam niewielki domek.
Tak, to moje miejsce na ziemi, kocham je bezgranicznie. A domek niedawno wyremontowałam. I wiesz, zrobiłam piękną boazerię. I jest już tylko moja.
Rozmawiała Magdalena Gorostiza
Zdjęcia archiwum prywatne Krystyny Szydłowskiej