Tak, zdradziłam męża. Jestem wyrodną żoną. Mąż szantażuje mnie, że o wszystkim powie dzieciom i moim rodzicom. Że będę skończona. Ale skończona jestem już teraz.
Mam 38 lat, dwoje nastoletnich dzieci. Mamy kredyt i jestem śmiertelnie zmęczona. Pracuję w banku, obsługuję ważnych klientów. Mam do wykonania plany, muszę sprzedać, a raczej wcisnąć, określoną ilość produktów. Karty płatnicze, lokaty, fundusze, kredyty. Najlepiej te ostatnie. Ale moi klienci ich nie chcą. Dostaję więc wiele przykrych słów od szefowej. Ona też jest pod presją. Ma też łomot z góry, więc i my wszyscy na dole pracujemy w permanentnym stresie. W dodatku muszę być nienagadnnie ubrana, ciemna spódnica, biała bluzka. Muszę być miła i uśmiechnięta, nawet jak mam okres albo boli mnie głowa. Muszę znosić humory klientów. I wcale tak dużo za to nie zarabiam.
Czasami przychodzą do mnie kobiety, elegancko ubrane, szastające pieniędzmi swoich mężów. Widzę, jak patrzą na mnie z politowaniem i mówią protekcjonalnie „pani Kasiu, nie, nie potrzeba nam nowej lokaty”. Zastanawiam się, jak to zrobiły, że żyją na takim luzie. Dlaczego ja nie mogę? Co poszło nie tak? Przecież ja naprawdę już nie żyję. Jestem w środku zamrożona, właściwie nie wiem, czy coś jeszcze czuję.
Skończyłam studia z wyróżnieniem. Wyszłam za mąż za inżyniera, który miał otworzyć swój biznes. Z biznesu zostały długi. Pasja męża zamieniła się w pracę u kolegi, naprawia sprzęt AGD. Mamy dwoje dzieci, dorastają i jest coraz trudniej. A miałam mieć cudowną, kochającą się rodzinę. Dzieci coraz mniej czasu chcą z nami spędzać, a i ja niewiele mam im do zaoferowania.
Wracam zmęczona z pracy, w domu jest bałagan. Trzeba brać się za pranie, za porządki, za gotowanie obiadu. Nikt nie pomaga, na nic są prośby i groźby. A potem macha się ręką.
Ale to wszystko to moja wina. To ja jestem niewystarczająca. Nie jestem dobrą matką, żoną, pracownicą. Jestem w każdej roli wybrakowana. Nie dorastam innym do pięt.
Jego poznałam na szkoleniu, bank wysłał mnie na trzydniowy wyjazd. Wpadł mi od razu w oko. Wymuskany, przystojny, zadbany. On też, o dziwo, zwrócił na mnie uwagę. Poczułam się wyróżniona, lepsza, poczułam się więcej warta. Prawił mi komplementy. Wypiłam kilka kieliszków wina. Nie, nie byłam pijana. Poszłam z nim do łóżka świadomie. Było cudownie.
Wiadomo, że nasz romans nie miał żadnych szans. On pojechał w swoją stronę, ja w swoją. Ale pisał, a ja z lubością czytałam te wiadomości. „Pamiętam smak twoich ust”, „Jesteś niesamowita”, „Chciałbym to kiedyś ys powtórzyć”
Każda taka wiadomość poprawiała mi humor. Czułam się piękna, pożądana, byłam znowu kobietą, a nie robotem, krążącym miedzy bankiem a domem. Niestety, esemesy odkrył mój mąż. No i się zaczęło. Padły mocne słowa. Nawet się nie broniłam, nie próbowałam tłumaczyć, bo i tak by tego nie był w stanie zrozumieć. Że do tanga trzeba dwojga, że zdrada nie jest zawiniona tylko przez jedną stronę.
W domu jest martwa cisza. On grozi, że powie o wszystkim dzieciom. A mnie jest już chyba to kompletnie obojętne. Gdyby nie kredyt, pewnie byśmy się rozstali, to śmieszne i smutne, że umowa z bankiem jest trwalsza, niż przysięga małżeńska.
Nie, nie żałuję, że to zrobiłam. Dostałam jakiś impuls, zrozumiałam, że może jeszcze warto czegoś chcieć od losu. I co najważniejsze, poczułam, że jeszcze żyję.
Katarzyna