Kiedy patrzę w przeszłość, dziś widzę błędy jakie popełniałam. Wiem już, kiedy chciałam za dużo, kiedy za bardzo się starałam i dlaczego po wielokroć nie wyszło. Czy to znaczy, że żałuję? Nie, bo gdybym tych błędów nie popełniła, nigdy bym do tego co mam, nie doszła.
Dopiero po latach porażek i sukcesów umiałam na nowo ułożyć swoje życie. Znam cel, znam środki, które do niego prowadzą. Wiem jedno – dla mnie liczy się święty spokój. Czy oznacza on nudę? - ależ wręcz przeciwnie. Oznacza on tyle, że chcę robić rzeczy, które lubię i które dają mi satysfakcję. Unikać lub zminimalizować to, co jest źródłem stresu, niezadowolenia, a przede wszystkim działaniem wbrew samej sobie.
By jednak dojść do tego etapu, musiałam zarówno oberwać po tyłku jak i zweryfikować swoje postawy. Nie zawsze było łatwo, nie zawsze miło. Ale dziś od tego odcinam kupony.
Nie ma jutra i nie ma wczoraj
To zasadnicza kwestia. Nauczyłam się, że jest wyłącznie tu i teraz. Wczoraj nie wróci, nie ma co szat z jego powodu rozdzierać. Ale nie znaczy, że wczoraj nie było. Wszak nasze wczoraj determinuje to, gdzie jesteśmy dziś. Co robimy i jak się zachowujemy. Wczoraj nie służyć ma więc rozdrapywaniu ran, wylewaniu gorzkich żalów. Wczoraj ma służyć wyłącznie temu, by dziś było lepsze i bardziej satysfakcjonujące.
Nie ma też sensu myśleć o jutrze – jest zawsze niepewne i wcale nie wiemy czy w ogóle nadejdzie. Pamiętam jak wiele lat temu przeczytałam w pewnej książce, że wiele osób żyje tak, jakby czekało na przedstawienie, które ma nadejść. Życie nie jest próbą generalną, nie będzie żadnej premiery. Masz albo teraz i tu, albo nie masz wcale. Odkładanie w czasie realizacji planów czy marzeń jest kompletnie bez sensu. Mówimy – za rok, za jakiś czas, jak zarobię, jak zaoszczędzę, jak…
A potem czas mija i jak zamienia się w nigdy. Jeśli więc chcesz czegoś, masz cel, idź, nie czekaj, rób to teraz.
Podobnie jest z zamartwianiem się przyszłością. Nikt z nas nie wie, co go czeka. Martwienie się na zapas jest więc kompletnie pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Nie chcę toksycznych kontaktów, unikam nudnych spotkań
Kiedyś z powodu zawodowych obowiązków musiałam bywać w różnych miejscach, być miła, udawać, że mi się podoba, że jest fajnie. Nienawidziłam tego serdecznie i udało mi się tak pokierować swoim życiem, że już nie muszę tego robić, choć rozumiem, że nie każdy ma taki komfort. Ale jeśli nawet nie można z tego zupełnie zrezygnować, warto odciąć to, co jest zbędne, a zwyczajnie działa na nerwy.
Po co chodzić na nudne imprezy, po co prowadzić czcze rozmowy, udawać zainteresowanie czy sympatię? To tylko szkodzi. Jest jak jedzenie żaby i zawsze się odbije czkawką.
Ale też bywanie ma jeszcze inny aspekt. Jest wiele osób, które w ten sposób budują swoje poczucie wartości. Jestem zapraszana, obracam się w „wielkim świecie” - to znaczy, że się ze mną liczą. To drugie oblicze pseudotowarzyskich kontaktów. Dość stresogenne oblicze, bo pominięcie przy zaproszeniu objawia się stresem i nerwowym wyczekiwaniem – znam wiele takich osób, które nie mogą przeżyć faktu, że zaproszenie jednak nie dotarło...
Jak dla mnie to gra nie warta świeczki. Wychodzenie na oficjalne spotkania, bankiety podczas których wszyscy nakładają maski, jest zwykłą stratą czasu. Niczego nie wnosi do mojego życia, ba, mam poczucie, że jestem niczym przybysz z kosmosu. Bo nie chce mówić już nigdy więcej tym obcym dla mnie językiem.
Czy to oznacza, że jestem odludkiem? Owszem, lubię samotność i słowo nuda nie figuruje w moim słowniku. Cenię jednak sobie kontakty z rodziną, cenię też kontakty z innymi ludźmi – ale z takimi, z którymi czuję się bezpiecznie. Co mam na myśli? - wzajemną akceptację, szacunek, prawdziwe zainteresowanie i konstruktywną krytykę. Jestem uczulona na fałszywe słówka i puste komplementy. Jestem uczulona na chamstwo, bezinteresowne hejty i brak umiejętności prowadzenie dyskusji bez obrażania przeciwnika.
Z tego też powodu zrezygnowałam z wiecznej obecności Facebooku
Owszem, był czas, kiedy i ja dałam się wkręcić. Poszłam za modą, nie oparłam się tej magii. Do dziś mam kilkuset „znajomych”, z czego większości zupełnie nie znam.
Kiedy jednak okazało się, że ludzie przyjmowani z grzeczności, zaczęli pozwalać sobie na dziwne komentarze, wreszcie przejrzałam na oczy. Z kim, po co i na co? O czym rozmawiać? Czekać na lajki wrzucając jakieś selfie? Jaki jest sens dzielenia się swoimi rozważaniami, przemyśleniami, skoro najlepiej „sprzedają się” sweet focie? I wreszcie, po co mam być celem hejterów, których przecież właściwie prawie nie znam?
I druga kwestia. Czy naprawdę na tyle interesuje mnie cudze życie, by siedzieć godzinami na wallu i sprawdzać posty? Wszak większość wpisów na Facebooku nie dotyczy spraw i rzeczy ważnych (choć są i takie, jak dla mnie niestety zbyt rzadko), gros postów to relacja z cudzej codzienności. Dla tej osoby – co rozumiem – ważnej. Ale czy dla mnie też zawsze istotnej?
No, raczej nie do końca. Postanowiłam więc ograniczyć życie na Facebooku, dzięki czemu zyskałam więcej czasu. Owszem, sprawdzam walla w poszukiwaniu ciekawych treści, sama też coś wrzucam, z życia mojego psa głównie;), ale mam też czas na ciekawą lekturę (również w internecie), dobry film choćby na YouTube. I o dziwo, poczułam ulgę i wcale mi tego facebookowego życia 24 na dobę nie brak.
Nie zawieram tanich kompromisów i wiem, że wszystkiego mieć nie można
Wiadomo, że kompromisów nie da się obejść w życiu, bo często musimy chodzić na ustępstwa. Jestem skłonna zawierać ugody, nie stawiać wyłącznie na swoim, ale kiedy cel jest faktycznie ważny. Każdy kompromis to jednak jakaś utrata części swojej tożsamości, swojego sposobu myślenia, widzenia świata, czy w końcu – co dla mnie najważniejsze – poczucia uczciwości wobec siebie.
Tak ja to widzę, a jako istota obdarzona zarówno IQ jak i intuicją, dość szybko rozszyfrowuję prawdziwe intencje innych ludzi. Mam więc dwa wyjścia – albo udawać, że nic się nie dzieje i tkwić w jakimś układzie, albo wyjść z niego dla własnego komfortu. Wybieram to drugie, bo udawanie, że wszystko jest w porządku, że jest cudnie i jesteśmy wszyscy wspaniali, przyprawia mnie o mdłości. Być może wielu osobom się to nie podoba. Przestałam jednak kompletnie przejmować się tym, co o mnie myślą inni...
Wiem też, że i ja nie jestem wcale idealna. Nie staram się już wszystkim przypodobać, pogodziłam się z faktem, że nie wszyscy muszą mnie kochać.
Pogodziłam sie również z tym, że w życiu wszystkiego mieć nie można.
Mówię prawdę
To niezbyt miła i pożądana cecha. Ale życie w zgodzie ze sobą nakazuje mi jasną i otwarta komunikację. Wiem, że nie przysparzam sobie w ten sposób wielu przyjaciół, niemniej jednak lubię wyjaśniać kwestie sporne i nie zostawiać pola na domysły. Mówię o tym, że czuję się zraniona, albo, co mnie boli.
A boli najbardziej nielojalność. Jeśli osoba, której ufam, zachowuje się w taki sposób, od ręki sprawę chcę wyjaśnić. To też wynika z niechęci do toksycznych kontaktów – udawanie, że wszystko jest w porządku, kiszenie w sobie żalów jest kompletnie bez sensu.
Czy to znaczy, że nie wybaczam? Co innego jest wybaczyć, a co innego zapomnieć. Wybaczanie jest procesem oczyszczającym, rozpamiętywanie krzywd niczego pozytywnego do naszego życia nie wnosi. Pamięć to jednak co innego. Chroni przed popełnieniem podobnych błędów. Pamięć pomaga weryfikować znajomych. Nie chcę kontaktów z ludźmi, na których się zawiodłam.
Nie przejmuję się swoim wyglądem
Przestałam zamartwiać się zmarszczkami, nie staję na wagę, nie stosuję diet. Ubieram się w to,co lubię, przestałam szaleć na zakupach. Nie noszę szpilek, bo bolą mnie nogi, przestałam chodzić w spódnicach, bo są zwyczajnie niewygodne. Jak mi z tym jest? Cudownie.
I mam dla was dobrą radę – nie lubicie swojego wyglądu? Nie przeglądajcie się w każdym lustrze, nie róbcie sobie zdjęć i przestańcie o tym myśleć.
Skupcie się za to na pięknych, ulotnych chwilach i niech one uprzyjemniają wasze życie. Stańcie w zachwycie nad kwitnącą różą, podziwiajcie zachód słońca, wzory, które tworzą opadające z drzewa liście.
Robię to, co kocham
Oczywiście, mam na głowie również niezbyt kochane obowiązki. Gotuję obiady, wstawiam pranie, od czasu do czasu muszę sprzątnąć. Ale nie jestem perfekcyjna panią domu, nie będę po nocach odkurzać i szorować luster.
Kocham za to moją pracę i kocham grać w tenisa. Obie te rzeczy są dla mnie najważniejsze. Jakiś czas temu, sznurując dokładnie tenisowego buta, zauważyłam plamy na kuchennej podłodze. Kiedyś sięgnęłabym po mopa, by szybko ich się pozbyć. Teraz ważniejsze są moje buty. Dociągam sznurówkę, sięgam po kurtkę. Plamy zostają. Może je wytrę, jak wrócę. Jak nie zapomnę, jak mi się zechce…
Magdalena Gorostiza