Coraz więcej młodych ludzi zwyczajnie sobie nie radzi. Brakuje miejsc na psychiatrii dziecięcej, gabinety psychologów pękają w szwach. Pan odmawia nowym pacjentom z braku czasu. Depresja, uzależnienia różnej maści, brak poczucia sensu życia. Covid -19 i życie w zamknięciu nasiliły to zjawisko?
Oczywiście. Problem jest znany od lat, ale pandemia jeszcze bardziej go wyniosła na powierzchnię. Coraz więcej młodych ludzi uzależnia się od alkoholu, narkotyków, hazardu, leków. Młodzież żyje w stanie permanentnego lęku, nie ma oparcia w rodzinie, nie ufa dorosłym. I liczba takich przypadków stale rośnie.
Czemu tak się dzieje? Są słabi?
Ja bym tego słabością nie nazwał. Raczej są nadwrażliwi, nadreaktywni, nie mają dystansu do życia.
Tyle wystarczy by „pójść” w nałóg?
To bardziej skomplikowane. Jest jeszcze grupa rówieśnicza, która uruchamia rywalizację, namawia do zażywania rożnych substancji i jeśli chce się w niej być, należy spróbować. A jak ktoś pozna smak alkoholu czy narkotyków i poczuje, że to uwalnia od lęku, to wchodzi w to jak przecinak w masło. Są młodzi ludzie uzależnieni od nauki. Dziewczyna się samookalecza, bo nie dostała szóstki, tylko piątkę. Jeśli ona spróbuje czegoś, co przynosi ulgę i uwalania od potrzeby bycia idealną, też łatwo w to wejdzie.
A leki? Skąd pomysł na leki?
Z reguły zaczyna się od pierwszej wizyty u psychiatry. Rodzice wolą iść z dzieckiem do psychiatry niż do psychologa i wręczyć lekarzowi dziecko, jak popsutą zabawkę, którą należy naprawić. Jeśli przyjdą do psychologa, usłyszą, a przynajmniej usłyszą ode mnie, że jeśli dziecko źle funkcjonuje, to znaczy, że problem leży w całej rodzinie. I cała rodzina wymaga naprawy. A to jest bolesne i niechętnie widziane. Łatwiej wykupić receptę dla dziecka. I znowu – jeśli leki przyniosą ulgę i sprawią, że świat przestanie boleć, dzieciak zaczyna się od nich uzależniać.
Sugeruje pan, że do psychiatry z dzieckiem nie trzeba chodzić?
Wręcz przeciwnie, trzeba koniecznie, ale pod warunkiem, że inne środki zawiodły. A i leki warto brać, jeśli jest taka konieczność, ale pod ścisłą kontrolą i kiedy równolegle prowadzona jest terapia naprawiająca funkcje układu rodzinnego. Inaczej jest to kompletnie bez sensu. Rodzice muszą zrozumieć, że to oni są najczęściej sprawcami problemów swoich dzieci i nie dlatego, że źle je wychowują. Dlatego, że w ogóle ich nie wychowują, bo nie stawiają im żadnych granic.
Ostatnio opowiadano mi o 2,5 rocznej dziewczynce, która bije matkę, a życie w domu toczy się pod jej dyktando. Była długo oczekiwanym dzieckiem i teraz wszystko jej wolno.
I ja czarno widzę przyszłość emocjonalną tego dziecka. Żyjemy w epoce skrajnego pajdocentryzmu, dzieci postawiono na piedestał, są dobrem najwyższym, spełnia się wszystkie ich zachcianki. I ja nie mówię, że nie są dobrem, ale są jakby nieukształtowanym jeszcze człowiekiem. Dam przykład – w samolocie dorosły najpierw sobie ma założyć maskę tlenowa, a potem dziecku. To pokazuje hierarchię. I to dorośli muszą dzieciom wyznaczać ich granice. Ja porównuję to często do jazdy samochodem, po to mamy zasady, znaki drogowe, namalowane pasy na jezdni, abyśmy wiedzieli, w jakim obszarze możemy się bezpiecznie poruszać. I każdy wie, że przekroczenie tych pasów grozi niebezpieczeństwem. Tymczasem dziecko, któremu nie postawiono granic, jest jak kierowca na szosie bez znajomości zasad, znaków i pasów. Łatwo może wypaść na pobocze albo zderzyć się czołowo z innym użytkownikiem.
Dlaczego więc rodzice tych granic nie stawiają?
Bo często sami ich nie mieli, albo stawiano je w sposób upokarzający czy traumatyczny. I chcą uchronić przed tym swoje dzieci, bo własne dzieciństwo z takim granicami bardzo źle im się kojarzy. Tymczasem brak granic powoduje trudności identyfikacyjne z samym sobą, dzieci nie wiedzą jak się zachować, przekraczają granice innych osób.
To te „wrzeszczące bachory”, o których jakiś czas temu żeśmy rozmawiali?
Tak, to są właśnie one. I często są dziećmi rodziców, którym też nikt nie potrafił granic postawić. Dam taki przykład, grupa 30-latków z dziećmi jest w restauracji. Dzieci krzyczą, biegają, przeszkadzają innym. Rodzice są jednak dumni z tego, że mają takie inteligentne i śmiałe pociechy. Ale to nic innego, tylko brak szacunku dla siebie i innych. Dzieci muszą być uczone właściwych zachowań, bo to uczy pokory. A bez pokory trudno jest o harmonijny rozwój. Oczywiście większość rodziców jakieś granice stawia, choć często zbyt nieśmiało. Oni też boją się ostracyzmu ze strony innych dorosłych. Jak to? Zabraniasz dziecku? Nie dajesz, nie pozwalasz?
I zaraz padnie zarzut o toksycznej matce czy ojcu i zmarnowanym dzieciństwie…
Nie ma już rodzin wielopokoleniowych, a starsi ludzie ze swoją życiową mądrością zostali zepchnięci do kąta. Kiedyś kobiety uczyły się od matek, babek, ciotek. Miały jasne i czytelne wskazówki. Dziś mają celebryckie poradniki i media społecznościowe. Tam wszystko jest kolorowe i piękne, a dzieci wręcz idealne. Cudze oczywiście, te pokazywane na zdjęciach czy filmach. Można popaść w kompleksy. I zaczyna się dziecku pozwalać na wszystko, niech też będzie takie śmiałe i odważne. Zaczyna się kupować modne gadżety, żeby nie było gorsze od innych. A to nie a tym polega. Dziecko musi też słyszeć stanowcze „nie”. I trzeba tego „nie” przestrzegać w określonych sytuacjach.
Ale do tego potrzeba żelaznej konsekwencji. Komu by się chciało? Lepiej dać dwulatkowi tablet do ręki, puścić bajkę, niż zajmować się jego wychowaniem. Można w tym czasie i swoje konto na Facebooku sprawdzić.
Dziecko wymaga koncentracji, trzeba się nad nim pochylić, wsłuchać się w jego potrzeby, pójść za nim. To jest konkretny wysiłek, taka próba zrozumienia małego człowieka. Zdecydowanie więc łatwiej jest włączyć bajkę i mieć święty spokój. Zachłysnęliśmy się elektroniką, od telefonów uzależnionych jest przecież wielu dorosłych. I tego samego uczą swoje dzieci.
Co gorsza, wielu rodziców nie potrafi odmówić dziecku gadżetów nawet w miejscach publicznych. Byłam restauracji, była czteroosobowa rodzina, z chłopcami takimi 2 i 4 lata. Każdy słuchał bajki na swoim tablecie, rodzice ślęczeli w telefonach. To jest niedzielny, rodzinny obiad. Na domiar wszystkiego, przeszkadzali innym.
Oni nawet nie wiedza, że przeszkadzają, bo są przyzwyczajeni do takiego hałasu. A przecież nie odmówią bajki, bo zaraz będzie awantura. Są rodzice, którzy tak „kochają” dzieci, że nie są w stanie niczego im odmówić. Tylko to nie jest miłość, to jest niedojrzałość.
Wie pan, ja czasami czytam na Facebooku pytania matek w stylu „jak namówić dziecko na wizytę u dentysty?”. Mnie to śmieszy, bo ja wsadzałam dziecko do samochodu i oznajmiałam, że jedziemy do dentysty, bo tak trzeba. Nie było dyskusji na ten temat, bo on jest dla mnie poza dyskusją.
Tymczasem dziś wiele dzieci jest przekupywanych, kiedy mają je spotkać jakieś nieprzyjemne, ale przecież konieczne sytuacje typu dentysta, szczepienie, jakiś zabieg. To pokazuje tylko słabą pozycję rodzica, zabiegającego o aprobatę dziecka. A rodzic, który dojrzale kocha, nie będzie tego robił. Wie też, że miłość dziecka do niego przebiega faliście. Że dzieci raz kochają, raz nienawidzą. I trzeba się z tym pogodzić. A taka niedojrzała postawa bierze się z braku poczucia wartości, z poczucia winy, z niskiej samooceny, a często z przekonania, że dziecko to najlepsza rzecz(!), która się może w życiu wydarzyć. I nawet jeśli tak jest, to tym bardziej nie warto go psuć, bo potem trudno będzie je „naprawić”. I jeśli dziś wszyscy pytają, skąd tyle psychicznych problemów wśród młodzieży, to to jest jeden z głównych powodów.
Ale nie jedyny?
Nie, lista jest jest znacznie dłuższa. To nadmierne oczekiwania wobec dziecka, jak w przypadku nastolatki uzależnionej od nauki, ustawianie dziecka w wyścigu szczurów, chęć spełniania swoich marzeń poprzez dziecko. To brak urealniania, nadmierne wychwalanie, przedstawianie wszystkiego, co dziecko zrobi, jako genialne czy cudowne. Ważna jest gratyfikacja, nie pochwała. Zauważenie wysiłku dziecka, ale nie nieustanne, nadmierne peany na jego część. To daje dziecku solidne podstawy do dobrego funkcjonowania w świecie. I jeśli rodzice nie będą w stanie tego zrozumieć, kolejki do psychologów i psychiatrów będą z roku na rok coraz dłuższe.
Rozmawiała Magdalena Gorostiza