Mam małe delikatesy, staram się sprowadzać towar od dobrych, polskich producentów. Kilka lat temu był na to większy popyt, ale od jakiegoś czasu są podobne działy w marketach, a konkurować cenami z nimi nie mogę, co chyba jest dość jasne. Ale jakoś ciągnę swój biznes, choć dochód już z tego niewielki, albo bywam pod kreską. Ponieważ zdarzyło mi się w zeszłym roku spóźnić z podatkami, nie z mojej winy, a z braku środków, nie mogłam z żadnej tarczy skorzystać. Na szczęście właściciel kamienicy, w której wynajmuję lokal poszedł mi na rękę i obniżył trochę czynsz. Nie mniej jednak wszystkie moje koszty – ZUS, pracownicy, czynsz, media itp. to 10 tys. zł miesięcznie. Dla jednych może niewiele, dla mnie dużo. Tyle najpierw muszę na czysto zarobić, żeby mieć cokolwiek potem na życie dla siebie. Sklepu zamykać nie musiałam, bo to artykuły spożywcze, ale podczas lockdownu ruch się znacznie zmniejszył. Znowu balansuję na linie, dobrze, że mąż ma stałą pensję, bo przynajmniej dzięki temu mamy na mieszkanie i na jedzenie dla siebie i dziecka. Ale ja co miesiąc robię się coraz bardziej siwa, zastanawiam się czy sklep już zamykać czy jeszcze czekać. Dostawy robię niewielkie, tylko na bieżąco, a jak mniej jest towaru to i obroty mniejsze. Takie błędne koło z którego nie ma wyjścia.
Dlatego, jak przeczytałam o pomocy dla artystów, po kilkaset tysięcy albo ponad milion złotych, to dosłownie mną zatrzęsło. To też z moich pieniędzy i z moich podatków. Nie jestem w tej złości odosobniona, moja przyjaciółka kosmetyczka - wizażystka jest w podobnej sytuacji. Klientek prawie nie ma, boją się bliskiego kontaktu, żyła głównie z makijaży, dziś nikt nie zamawia takich usług bo i po co. Liczyła, że zacznie zarabiać od Wielkanocy, bo miała zaplanowanych dużo pań na wesela i inne imprezy. Niestety, w czasie lockdownu nie zarobiła ani grosza, weszła tylko w długi. Ja przynajmniej cały czas swój sklep mam otwarty. Ona nie dostała żadnego wsparcia, bo też miała w US zaległości. Tak to jest przy małych działalnościach, nie zawsze uzbiera się na czas na podatki. Ale nie widzę akcji – ratujmy kosmetyczki, manicurzystki czy fryzjerki. Nikogo nie obchodzi, co one włożą do garnka. A co z branżą odzieżową? Moje znajome zostały z towarem z wiosny, teraz powtórka z rozrywki. Mam koleżankę, która prowadzi sklep w galerii handlowej. Jest już w depresji, zapożyczyła się na towar, sklep jej właśnie zamknęli, bo ma w galerii. A tam czynsze wyższe. I gdzie akcja - ratujmy sklepy odzieżowe? Ich właściciele też się dla nikogo nie liczą?
Jest za to akcja „Ratujmy gastro”. Za zupę na wynos liczą sobie kilkanaście złotych, za obiad około 30 zł. Mam trzyosobową rodzinę, ja mąż i córka. 90 złotych za obiad dziennie to dla nas jakiś kosmos. Myślę, że jeśli chce się zarabiać cokolwiek, warto dać rozsądne ceny, przecież restauratorzy też koszty mają niższe. Nie piorą obrusów, nie zmywają talerzy, nie palą światła do później nocy, a każą sobie dopłacać za plastikowe opakowania, na czym dodatkowo zarabiają, bo przecież wiem, ile takie opakowania w hurcie kosztują.
Na Facebooku pokazał się nowy łańcuszek – ratujmy małe firmy, kupujmy prezenty świąteczne u znajomych. Już się ogłaszają stylistki, producentki biżuterii, świątecznych ozdób, świeczek czy aniołków. Cóż, ja ratować nikogo nie będę. Bo i mnie nikt nie pospieszył na pomoc. Znajomi wiedzą, że mam sklep, większość woli robić zakupy w markecie. Nie mam o to pretensji, ale wkurza mnie, jak stale ktoś mnie namawia, żebym to ja wspierała innych. Żyję ze stałych klientów, koleżanki od „łańcuszków” nie wydały u mnie nigdy złotówki, ale wiecznie mam od nich informacje, żebym ratowała okolicznych rolników, sadowników, restauracje czy teraz kupowała niepotrzebne gadżety na święta. Nikt mnie jednak nigdy nie spytał, czy ja aby mam za co ratować innych i czy sama nie potrzebuję wsparcia.
Marta