Bo Iwona rozumie, że są obostrzenia i jest pandemia. Ale mieszka nieopodal wielkiego ciuchlandu. Tam od rana kłębi się pod drzwiami tłum, jeszcze przed otwarciem.
- I tam się nikt nie zarazi – wzdycha. - Tylko u nas, choć przestrzegałyśmy ilości klientek w sklepie i był reżim sanitarny. Nie jestem w stanie zrozumieć tego, że sklepy przy ulicach są otwarte, a my znowu zamknięci.
Obliczyła, że od początku pandemii sklep nie działał przez pięć miesięcy. W zeszłym roku został zamknięty w pełni sezonu wiosennego, czekała już na sprzedaż letnia kolekcja.
- To są setki tysięcy złotych zainwestowane w towar, specyfika branży jest taka, że kontraktacje robimy znacznie wcześniej – wyjaśnia. - To nie jest tak – otwórz – zamknij, trzeba mieć z czym otwierać. To nie restauracja, że pojedziesz do hurtowni, kupisz towaru za 10 tysięcy złotych i działasz. Zatowarowanie sklepu odzieżowego to majątek.
Na pytanie o tarcze i wsparcie, tylko wzdycha. Na pracowników dostała pieniądze na 3 miesiące, o reszcie lepiej nie wspominać.
- To są wnioski jak na dotacje unijne, wypełnianie tych kwitów to koszmar – mówi. - Poza tym przepisy są takie, żeby jak najtrudniej było cokolwiek otrzymać. I potem strach, że zrobi się coś nie tak i wszystko trzeba będzie oddać. Bo te zasady nie są do końca czytelne.
No i dochodzi ustawa o galeriach w czasie pandemii. To dlatego Iwona nie chce podawać prawdziwych danych ani lokalizacji sklepu.
- Nie chcę mieć kłopotów – mówi, - ale tą ustawą ugotowali nas wszystkich.
Tłumaczy jak to wygląda – owszem, może nie płacić czynszu, ale ma wówczas obowiązek przedłożyć umowę o postój plus pół roku na dotychczasowych warunkach.
- I ja sama nie wiem, co dalej robić, bo właśnie dostałam podwyżkę czynszu i fakturę za ten miesiąc – wzdycha. - Jak nie zapłacę, dostanę automatycznie aneks do umowy, przedłużenie na kolejny okres, przez te postoje uzbierało mi się już dwa lata. A umowa kończyłaby mi się w maju. Ja bym wówczas mogła renegocjować warunki, bo czynsz jest astronomiczny, a to już nie te czasy, bo już przed pandemią galerie siadły. U nas widać to po zmieniających się stale najemcach. A tak, jak nie zapłacę, jestem ugotowana, muszę tu być na kompletnie nierynkowych warunkach.
Ale galeriom też się nie dziwi. One też nie dostały wsparcia, bo rząd postawił na utrzymanie miejsc pracy, a w galeriach nie ma prawie pracowników. Praktycznie wszystko robią zewnętrzne firmy.
- Rozumiem też ich sytuację – podkreśla. - Ale to nie zmienia faktu, że chcą swoje problemy przerzucić na najemców.
Tymczasem jej przychody z zeszłego roku to jakieś 25 - 30 procent lat ubiegłych. Nie tylko zamknięcia sklepu dały w kość. Jest zdecydowanie mniej klientek, nie idą ubrania wizytowe, bo nie ma wesel, komunii, żadnych imprez.
- Szkoły zamknięte, praca zdalna – wylicza Iwona. - Kobiety znacznie mniej kupują. Nigdzie się nie wychodzi, nie ma po co wydawać na nowe ubrania, bo przyszłość też niepewna.
Dlatego nawet gdy sklep był otwarty, tłumów nie było. Kiedyś klientki woziły dzieci na basen, na angielski, miały wolne okienka, żeby zajrzeć. Teraz wszyscy pochowani w domach. Zeszłoroczne kolekcje sprzedawała na wyprzedażach, to samo zrobiła z wiosenną z tego roku, kiedy tylko ogłoszono, że galerie znowu będą zamknięte.
- Ale na takim handlu się nie zarabia – mówi. - Co mam jednak zrobić? Mam w towarze kilkaset tysięcy złotych, próbuję w ten sposób choć część pieniędzy odzyskać, żeby mieć na nowe zakupy.
Iwona nie zwolniła ani jednej osoby, ma zaufane pracownice, wszystkie na etatach, płaci ZUS, podatki i pogrąża się w długach.
- Nie ja jedna, wszyscy w galeriach mamy identyczną sytuację. Jeszcze gorzej mają ci, którzy chcieli wykazać straty, aby dostać pomoc i nakupowali niepotrzebnie na zapas – mówi. - Jadę na oparach. Ja nie chcę od rządu jałmużny. Chciałabym kredyt obrotowy, długoterminowy i nie na lichwiarskich warunkach. Wtedy wiedziałabym, że przetrwam.