Kilka lat temu napisał pan książkę „Niewinni, prawdziwe historie z życia obrońcy”. Nie napawa optymizmem. Patrząc z perspektywy czasu, coś się zmieniło? Czy system nadal jest dla zwykłego człowieka zwyczajnie niebezpieczny?
Ja nie widzę żadnych zmian. Jedyna zmiana to może większa świadomość społeczna związana z tym, że nie każdy oskarżony jest winny. Czy też większa świadomość, że w organach ścigania czy wymiaru sprawiedliwości nie wszyscy są profesjonalistami. Ma to oczywisty związek ze sprawą Tomasza Komendy, która bardzo przypomina opisywane przeze mnie historie. Nie dostrzegam w praktyce wykonywania mojego zawodu żadnych zmian systemowych, co gorsza szereg zmian legislacyjnych w postępowaniu karnym zostało dokonanych w złym kierunku, niejako dla wygody sądów, ale nie dla rzetelności procesu. Nadal uważam, że człowiek w trybach wymiaru sprawiedliwości zwłaszcza ten, który pierwszy raz ma do czynienia z systemem jest zagrożony i niestety zagrożeniem jest dla niego system sam w sobie.
Z kart pana książki wyziera dość ponury obraz polskiego systemu sprawiedliwości. Mafijne układy, bezwzględni, a i często bezmyślni prokuratorzy, sędziowie. I po lekturze niemiłe wrażenie, że każdy z nas może paść ofiarą tego systemu i zasiąść na ławie oskarżonych…
Nie chciałem, aby tak to wyglądało, ale faktem jest, że piszę akurat o sprawach, w których oskarżano niewinne osoby. I mimo braku ewidentnych dowodów w pierwszej instancji zapadały wyroki skazujące. Ludzie spędzali miesiące w aresztach, stawiano im absurdalne zarzuty, a im więcej było błędów, tym niechętnej system się do nich przyznawał. Niemniej jednak w końcu doszło do sprawiedliwych wyroków i o tym też przecież piszę. Pokazuję również sędziów odważnych, mądrych, kierujących się i prawem i zdrowym rozsądkiem.
Ale stanowią w tych historiach zdecydowaną mniejszość. Od opisywanych przypadków włos jeży się na głowie. Skąd pomysł, by adwokat napisał książkę?
Właściwie podsunęli mi go sami klienci komentując różne sprawy. - To gotowa fabuła powieści, ta sprawa nadaje się na film – słyszałem wielokrotnie. W końcu doszedłem do wniosku, że może warto niektóre historie opisać. To było też takie terapeutyczne działanie – chciałem z siebie te sprawy wyrzucić, bo zawód adwokata nie jest wcale prosty. Opisałem pierwszą historię, wysłałem do kilku wydawnictw. Dostałem pozytywny odzew. I tak powstała książka.
W której opisuje pan prowadzone przez siebie sprawy. Każda z nich opowiada o niewinnych ludziach zniszczonych przez system. Co gorsza, nikt za to nie poniósł żadnych konsekwencji. Ani policjanci, ani prokuratorzy stawiający kłamliwe zarzuty, ani sędziowie wydający na ich podstawie skazujące wyroki, choć nie było wystarczających dowodów. Uważa pan, że należy to zmienić, że przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości powinni brać na siebie odpowiedzialność za podobne decyzje? Powinny być kary?
Tak uważam. Za swoje błędy odpowiada lekarz, adwokat, dyspozytor pogotowia. Podobnie za ewidentne błędy powinien odpowiadać sędzia czy prokurator. Nie można winić samego systemu prawnego, bo za przepisami zawsze stoi człowiek. I to on podejmuje ostateczne decyzje. W opisywanych przeze mnie historiach często wystarczyłoby nieco uważniej przeczytać akta czy dokładniej przyjrzeć się zebranym dowodom. I nie byłoby trwających latami procesów. A przede wszystkim nie łamano by ludziom życia.
Dwie historie zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Jedna to historia młodego chłopca, 17- latka, który spędził w areszcie ponad dwa miesiące za pomówienie. Diler narkotyków wskazał go jako swojego dostawcę. Chłopak trafił do aresztu, choć były to tylko słowa.
I ten areszt był dla niego straszną traumą. Proszę pamiętać, że najgorsze są pierwsze dni, pierwsze tygodnie. Potem człowiek się przyzwyczaja. To są przeżycia, których nie da się nigdy zapomnieć, wymazać. Nastolatek, który w dodatku wyglądał jak dziecko, trafił do dorosłego więzienia. Nie mógł chodzić do szkoły, mieszka w małej miejscowości, gdzie wszyscy znają każdego. Nie pomogły tłumaczenia, że dilera narkotyków nie znał, że nawet nie palił nigdy papierosów, nie szastał pieniędzmi, bo ich nie miał. Trzeba było wielu zabiegów, żeby chłopak wyszedł na wolność.
I za to wszystko otrzymał 15 tys. zł odszkodowania…
W dodatku po apelacji, bo sąd pierwszej instancji przyznał mu 7 tysięcy złotych. Przykre. Bardzo niska kwota odszkodowania ale i tak wyższa od obowiązujących wówczas „widełek”. Do niedawna polskie sądy za miesiąc niesłusznego aresztowania przyznawały kwotę zadośćuczynienia w wysokości około 3 tysięcy złotych. W sprawie Tomasza Komendy kwota zadośćuczynienia za miesiąc pozbawienia wolności wyniosła około 50 tysięcy złotych. Uważam, że nadal jest za niska. Uważam tak dlatego, że z racji zawodu byłem wielokrotnie blisko osób niewinnie oskarżonych, byłem u nich w aresztach, wiem co przeżywają. Uważam, że odszkodowanie ma realnie naprawiać szkodę, która jest ogromna. Dodatkowo wysokie kwoty powinny działać prewencyjnie. Bez włączenia niejako mechanizmów ekonomicznych i odpowiedzialności zawodowej, a także majątkowej za błędy nie dojdzie do zmian w wymiarze sprawiedliwości.
Ale to pokazuje, że nikt z nas nie może się czuć bezpiecznie. Wystarczy pomówienie ze strony jakiegoś przestępcy i każdy może trafić za kratki…
Niestety, jak widać, istnieje takie ryzyko. I nie ukrywam, że jest to niepokojące. Proszę pamiętać, że złapany przestępca zazwyczaj zaczyna sypać. Policji i prokuraturze jest na rękę, by mówił jak najwięcej. Więc mówi, licząc na złagodzenie wyroku. Organy ścigania są zadowolone, zamiast jednej sprawy będzie kilka, a może nawet kilkanaście. Będą lepsze statystyki. A może wykroi się jakaś duża sprawa? A przestępca opowiada niestworzone historie. Nawet takie sprzed 10 lat, wymienia różne osoby. Wtedy szans na obronę takich ludzi już praktycznie nie ma, bo kto pamięta, co robił 10 lat temu, skąd weźmie dowody niewinności, alibi? Niestety, tak działa ten system.
Ale za przepisami stoją ludzie, jak pan sam powiedział. Jeszcze gorzej jest, gdy w grę wchodzi układ. Fałszowanie rejestrów sądowych, znikające z akt dokumenty. Opisał pan historię z północnej Polski, która jest wręcz niewiarygodna. Kobieta straciła wszystko i jeszcze 7 lat walczyła w sądzie o oczyszczenie się z zarzutów. Kolejne złamane życie w „majestacie prawa”, rzec można...
To bardzo bulwersująca sprawa. Trafiłem do niej, bo szukano prawnika spoza układu, z innej części Polski. Byłem jednym z kilku adwokatów reprezentujących tę kobietę. Procesy karne, cywilne, ewidentne nadużycia w sądzie, w prokuraturze, na policji. Wszyscy nadal pracują w wymiarze sprawiedliwości, choć wydawałoby się, że w państwie prawa takie rzeczy nie powinny być możliwe. A jednak są, dzieją się. Może dlatego postanowiłem je opisać? Jeśli chodzi o tą sprawę, to już po napisaniu przeze mnie książki jedną z osób decyzyjnych w sprawie mojej klientki zobaczyłem przesłuchiwaną podczas prac sejmowej komisji śledczej w sprawie Amber Gold. Oczywiście można powiedzieć – zbieg okoliczności.
Nie oszczędził pan też kolegów po fachu. Pisze pan o adwokatach działających na dwa fronty, o takich, którzy tylko biorą pieniądze, ale tak naprawdę nie robią niczego dla klienta. Nie boi się pan pluć we własne gniazdo?
Piszę prawdę. Wybór odpowiedniego obrońcy to kluczowy moment dla każdego oskarżonego. Zły adwokat, nieuczciwy adwokat nie pomogą. Ja uważam, że to zawód ciężki, odpowiedzialny i dla osób o odpowiednim moralnym kręgosłupie. Jeśli krytykuję część sędziów czy prokuratorów, dlaczego nie miałbym napisać prawdy również o niektórych adwokatach, tym bardziej, że moje twierdzenia znajdują oparcie zarówno w zasadach etyki zawodowej, jak i przepisach kodeksu postępowania karnego na przykład w odniesieniu do zakazu reprezentacji kilku osób których interesy pozostają w sprzeczności.
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do opisywanych historii. Jedna z nich okazała się mieć zupełnie nieoczekiwany finał. Opowie pan nam o tym?
Tak to pierwsza historia z książki. Opisałem sprawę mieszkającego na stałe w USA Roberta Garbacza (klient prosi, by używać jego nazwiska, bo jest niewinny), który podczas jednego z pobytów w Polsce został aresztowany pod zarzutem umyślnego wprowadzenia do obiegu dwóch banknotów studolarowych. Miał w USA rodzinę i firmę transportową. Według polskiej prokuratury ten dobrze prosperujący przedsiębiorca miał także drukować dolary, gdyż po jego zatrzymaniu funkcjonariusze CBŚ szukali u jego rodziny maszyn do drukowania pieniędzy. Samo zatrzymanie Roberta Garbacza nastąpiło w czasie kiedy ten wybiegł z domu, żeby jechać na lotnisko po otrzymaniu informacji, że jego syn jest w szpitalu pod respiratorem. Wtedy CBŚ podjęło decyzję o siłowym ujęciu, ponieważ policjanci myśleli, że w torbach podróżnych są fałszywe banknoty. Nie było banknotów ale pomimo tego cała planowana od miesięcy operacja została przeprowadzona i nastąpił areszt, przy braku jakichkolwiek dowodów. Później zaczęły się różnorodne działania mające na celu zmuszenie Roberta Garbacza do przyznania się, w tym w mojej ocenie szereg czynności całkowicie nielegalnych. Przesłuchania pod nieobecność adwokata i groźby, że nigdy już nie zobaczy syna i żony w USA oraz naciski żeby się przyznał albo opowiedział o jakiejś „dużej” sprawie, bo CBŚ jest tylko od takich „dużych” spraw, „dużych tematów”. Po około sześciu miesiącach aresztu współwięźniowie pobili Roberta Garbacza w nocy podczas snu. On powiązał to z działaniami policji, mając moim zdaniem ku temu podstawy. W obawie o zdrowie i życie podjął współpracę z policjantami opowiadając im zmyślone historie. Zmyślił historię o przemycie 88 kg kokainy z USA do Polski. W zamian uzyskał szereg przywilejów, jak np. dostęp do internetu czy obiad u rodziców. Po krótkim czasie jednak odwołał te historie i oczywiście stracił wówczas wszystkie przywileje. Kiedy pisałem książkę ta sprawa jeszcze trwała i nawet nie trafiła wówczas do sądu. Samo postępowanie przygotowawcze trwało, przy zgodzie sądów 7 lat.
Ale wtedy pan myślał, że będzie wyrok skazujący?
Przyznam, że założyłem pesymistyczną wersję, do której byłem przez lata wykonywania zawodu przyzwyczajony, myślałem że Robert Garbacz zostanie niesłusznie skazany. Jeszcze przed wniesieniem aktu oskarżenia w mojej obecności prokurator prowadząca tą sprawę, namawiała go żeby poddał się karze bez procesu sądowego, czyli żeby przyznał się do czegoś czego nie zrobił. Klient jednak się nie ugiął. Prokurator miała wówczas atut w postaci zakazu opuszczania kraju, gdyby przyznał się wtedy do czegoś czego nie zrobił w ciągu dwóch tygodni wróciłby do syna i żony w USA, bo prokuratura uchyliłaby zakaz. Trochę mu pomogłem wtedy w podjęciu tej decyzji, ale ostatecznego wyboru dokonał on sam. Jak to się mówi w żargonie adwokackim zaryzykował i „poszedł w proces”, który wygrał. Ta sama prokurator wnioskowała później o karę 6 lat pozbawienia wolności, ale klient został uniewinniony. Sądy nie zostawiły suchej nitki na oskarżeniu i właśnie tego obserwując lata błędów w tej sprawie się nie spodziewałem. Dziś ku końcowi zbliża się pierwsza sprawa odszkodowawcza, w której Robert Garbacz domaga się zapłaty blisko 5 milionów złotych od skarbu państwa za utratę przedsiębiorstwa transportowego w USA oraz kilkuset metrowego domu na przedmieściach Chicago. No i zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Jaki będzie finał całej sprawy dzisiaj nie wiem, może kiedyś powstanie o tym cała książka, a nie jedynie rozdział w "Niewinnych".
Rozmawiała Magdalena Gorostiza