- Jak sobie zapłaci, to pojedzie – oznajmi mi pewien znajomy na temat planów wyjazdowych jego ślubnej.
-Jak to „sobie”? - zapytałam zdziwiona.
- Przecież z moich pieniędzy nie będę finansował jej fanaberii – odparł. - A jak ty to sobie wyobrażałaś?
Cóż moje finansowe wyobrażenia na temat wspólności małżeńskiej są faktycznie odmienne. Uważam, że skoro jest się razem, to wszystkie zarobione pieniądze są wspólne i obie osoby mogą z pieniędzy korzystać, rzecz jasna bez przesady i w przypadku większych wydatków za obopólną zgodą.
Zrobiłam więc wywiad wśród rożnych znajomych. I tu niespodzianka. W większości małżeństw wspólnota kończy się, gdy w grę wchodzą pieniądze.
- On płaci z pensji mieszkanie, ja rachunki i kupuję jedzenie, ze swojej – klaruje mi przyjaciółka. - Każde ma swoje konto i za pozostałe pieniądze co chce kupuje.
- A wakacje? - pytam.
- Po połowie, każdy płaci za swój wyjazd. - odpowiada.
Jak się okazało ten styl funkcjonowania uważany jest w dodatku za normalny i prawidłowy. Są też inne warianty - „zrzutka” określonej równo kwoty co miesiąc i wspólne nią gospodarowanie. Pozostałe są środki są albo „moje” albo „twoje”.
Osobiście tego nie rozumiem, ale nie twierdzę, że mam rację. Czy uważacie, że taki model jest słuszny czy też z małżeństwem jako takim nie ma nic wspólnego?
Magdalena Gorostiza