Jego robotnicy z Ukrainy wrócili do domu, albo pojechali szukać nowej pracy. Rogowski nie ma po co trzymać ludzi, bo w tym roku zbiorów nie będzie. Straty szacuje na minimum pół miliona złotych.
- To tak pani mówię na szybko, trzeba by siąść i spokojnie policzyć, a do spłacenia są przecież zaległe kredyty, podatki, mam długi za nawozy – mówi. - Sytuacja jest dramatyczna, nie zarobimy w tym roku ani grosza.
Paweł Rogowski do zbierania owoców zatrudnia pracowników z Ukrainy. W zeszłym roku zainwestował, zrobił dla nich oddzielny pokój z łazienką i kuchnią. Teraz zostały dwa małżeństwa, 15 osób wyjechało, bo też chcą zarobić. A w gospodarstwie Rogowskich już zbiorów w tym roku nie będzie.
Mają w sumie 4 hektary – maliny, truskawki, dynie. 24 czerwca brygada wyszła w pole. Zdołali zrobić jedno przejście. Potem przyszła nawałnica. Od następnego dnia nie ma już czego zbierać.
- 17 lat prowadzę gospodarstwo, jeszcze czegoś takiego nie było, nie wiem, co będzie dalej, jeśli rząd nam nie pomoże zostaniemy bankrutami – mówi Rogowski.
Barbara i Lucjan Gizowie mają w Ratoszynie 7 hektarów pola. Na dwóch rośnie zboże, reszta to truskawki, maliny, porzeczki i dynie.
- To było coś strasznego, to co się wtedy działo. Jak rano wyszłam na pole to tylko chciało się płakać. Wszystko zniszczone, owoce obtłuczone – mówi Barbara Giza.
Szacują, że stracili 80 procent tegorocznych zbiorów owoców. Idziemy na pole za stodołą. Małżeństwo pokazuje straty – porzeczki już pospadały, truskawki zgniły, po dyniach w niektórych miejscach nawet nie ma śladu.
- A to i tak już trochę uprzątnięte – mówi Lucjan Giza. Żal na to wszystko patrzeć.
Złożyli do gminy wnioski o pomoc. Czy coś dostaną, nie wiedzą. Do tej pory nie wypłacono za zeszły rok „mrozowego”. A przecież trzeba spłacać kredyt na nawozy i opryski.
Łukasz Pietroń mówi bez ogródek, że został bankrutem, jeśli nie dostanie pomocy i to szybko, będzie musiał ogłosić upadłość.
- Rzucić to wszystko w cholerę, pojechać do pracy zagranicę, bo nie wiem jakie jest wyjście. Na razie nie mamy ani grosza, powołują komisje, będą oceniać straty, a z czego my mamy żyć w tej chwili? - pyta.
Ma 18 hektarów, w tym duża część owoców, malin i truskawek. Sąsiaduje z polem Rogowskiego. Wszystko zniszczone, wybite gradem.
- A przecież nie zostawi się pola odłogiem. Dziś ludzie wyszli plewić, 10 osób po 120 zł dniówki, 1200 zł trzeba za jedne dzień zapłacić. Mam do spłacenia kredyty, raty leasingowe, trzeba zapłacić podatki. Nie wiem, jak mam to zrobić bez żadnej pomocy – mówi.
Paweł Rogowski opowiada, że na jego polu był nawet wojewoda lubelski, kiedy oglądał zniszczone plantacje.
- Wspominał coś o kredytach dla nas, ale kredyty trzeba w końcu spłacić, nam jest potrzebne realne wsparcie od państwa, inaczej nie damy rady – mówi.
Pytam więc, czemu się nie ubezpieczyli na wypadek anomalii pogodowych?
- Wszyscy się pytają, czemu się nie ubezpieczamy. To ja pani powiem. A którego rolnika na to stać? Pytałem w różnych miejscach, słyszałem kwoty od 5 do 15 tysięcy złotych za hektar. Który rolnik ma wiosną takie pieniądze, żeby wyłożyć na ubezpieczenie, nie wiedząc, jakie będą zbiory? A w tym roku ubezpieczenia z dopłatami od państwa trwały zaledwie kilkanaście minut, tyle czasu mieli agenci, żeby uzyskać zgodę na dopłatę. To czysta kpina – mówi Rogowski.
Faktycznie, dopłat z budżetu do ubezpieczeń rolniczych jest coraz mniej - o ile w 2020 roku w kasie było 500 mln złotych, o tyle w 2021 roku to tylko 400 mln złotych. Do podziału jest zatem kwota mniejsza aż o 20%.
Rogowski zostawił na gospodarstwie dwa małżeństwa z Ukrainy. O zniszczoną plantację też trzeba zadbać, by może w przyszłym roku dała jakieś plony. Dziś zwijają nawodnienie.
- Koniec truskawek, koniec marzeń o zarobkach w tym roku. Maliny też na nic, straciłem praktycznie wszystko – mówi Paweł Rogowski.
Łukasz Pietroń swoich strat nie chce nawet liczyć. W sezonie na maliny miał przychód nawet 40 tysięcy tygodniowo, a sezon trwa nawet trzy miesiące. Czeka na komisję, która oszacuje szkody. I czeka, że faktycznie dostanie jakieś pieniądze.
- W wielu gospodarstwach jest to samo – mówi Anna Głusiec, sołtyska z Grądów.
Ona sama odesłała do domu 9 osób z Ukrainy, 2 hektary plantacji truskawek w tym roku nie dadzą już ani grosza.
- Ja nawet dla siebie na przetwory muszę teraz truskawki kupić. W okolicy o nie trudno, wiele osób straciło 100 procent upraw, owoce pobite, zagrzybione, tragedia – dodaje sołtyska.
Paweł Rogowski prowadzi też skup owoców. Na razie stoją puste skrzynki, grad zniszczył wiele okolicznych upraw.
Wójt gminy Chodel Przemysław Kowalski mówi, że do gminy spływa około 60 wniosków o pomoc dziennie.
- Ustaliłem skład komisji do szacowania strat, zatwierdza ją wojewoda, ale liczę, że komisja zacznie chodzić jeszcze w tym tygodniu – mówi.
Innej pomocy gmina udzielić nie może. To Ministerstwo Rolnictwa później przydziela środki. Czy będą, kiedy, w jakiej wysokości? Tego dziś nikt nie wie, a pieniądze są rolnikom już teraz potrzebne.
- Było covidowe dla muzyków, bo muzycy są ważni, chcieli im po kilkadziesiąt tysięcy dawać. Wszyscy się martwią, że ktoś zamknął restaurację. A rolnik? Nas każdy ma gdzieś, dla innych są pieniądze od ręki, dla nas nigdy żadnej realnej pomocy od państwa – denerwuje się Łukasz Pietroń.
Magdalena Gorostiza