- Dowiedziałam się, że moja emerytura będzie wynosić 950 złotych brutto. Myślałam, że się przesłyszałam. Pracuję od 1986 roku, część lat byłam na etacie, byłam na wychowawczych. Potem miałam swoją jednoosobową działalność, taką bida-firmę, jak to określiła jedna posłanka. Ponad 20 lat, płaciłam składki, nie chodziłam na zwolnienia. I co teraz? - pyta retorycznie pani Elżbieta.
Jest osobą samotną, emerytura, którą dostanie na rękę to około 800 zł. Czynsz za mieszkanie wynosi blisko 600 zł. I pani Elżbieta nie ukrywa, że zaczęła się zwyczajnie bać.
Ma maleńką pracownię krawiecką, trochę szyje, głównie robi przeróbki. Podkreśla, że pracuje na umowy ze sklepami, które odsyłają do niej klientów – skraca spodnie, zwęża spódnice, poprawia garnitury.
- Wszystko na faktury, nic na czarno. Od wszystkiego płaciłam podatki. Ale chciałabym w życiu trochę odpocząć. Pomyślałam więc, że przejdę na emeryturę, zostawię firmę na pół gwizdka, żeby dorobić od czasu do czasu. Tyle tylko, że to się w Polskim Ładzie kompletnie nie opłaca – mówi pani Elżbieta.
Wynajmuje mały lokal, musi opłacić czynsz, ogrzać go, zapłacić za prąd. Składki na ZUS nie zapłaci na emeryturze, ale nie ominie jej 9 procent składki zdrowotnej i podatek. Przy podwyżkach energii, musiałaby znacznie podnieść ceny usług. A i tak gros zarobionych pieniędzy odda państwu.
- Zamykam więc firmę, już wypowiedziałam lokal. Maszynę zabieram do domu i będę dorabiać na czarno. Muszę pracować, bo za 800 złotych nie przeżyję. Muszę pracować do końca życia, bo inaczej dzieciom na barki spadnę – ciężko wzdycha.
Zaprzyjaźnione klientki już wiedzą. Zamówień ze sklepów brać już nie chce. Na emeryturę może iść od kwietnia. Ma zamiar pójść na zwolnienie lekarskie.
- Ponad dwadzieścia lat nie brałam zwolnień, mam chory kręgosłup, problemy z oczami, kłopoty z sercem. Nie mam zamiaru dopłacić już ani grosza do tej moje pseudoemerytury. I tak od momentu jej wyliczenia dosłownie nie śpię po nocach i nie wiem, co będzie. Wiem, że dzieci nie dadzą umrzeć z głodu, ale to dla mnie takie upokarzające – mówi pani Elżbieta.
Joanna ma dwa zakłady fryzjerskie. Zainwestowała w swoje lokale, spłaca cały czas kredyty. Zatrudnia siedem osób i już od dłuższego czasu ma wszystkiego dosyć. Teraz podwyżka prądu i gazu sprawiła, że ceny swoich usług musiałaby podnieść niebotycznie, aby interes był opłacalny. Siedzi od Nowego Roku z ołówkiem w ręku i liczy.
- Kto nie ma firmy ten nie wie, jakie to problemy. W naszej branży ciągle brakuje dobrych pracowników. Nauczę i wyszkolę, odchodzą, zakładają swoje biznesy, zabierają ze sobą klientki. Młode dziewczyny zachodzą w ciążę i dziewięć miesięcy są na zwolnieniu lekarskim. Stale jakiś wakat, stale ogłoszenia, szukanie, uczenie i tak na okragło. Jestem tym wykończona, mam dość – opowiada Joanna.
Już w zeszłym roku zakiełkowała w niej myśl, żeby cały interes zwinąć. Ma stałe klientki, może do nich jeździć do domu, albo one przyjadą do niej. Na emeryturę z ZUS nie liczy, bo jako prowadząca działalność wie, że dostanie grosze.
- Ktoś powie, że można było więcej odkładać na to konto w ZUS. Ale tak mogą mówić tylko ci, którzy całe życie pracują na etatach. W zeszłym roku najniższa składka na ZUS wynosiła około 1500 złotych. To nie jest mało przy niewielkiej firmie. Koszty pracownicze są bardzo wysokie. Ludziom tylko się wydaje, że to takie proste – wzdycha Joanna.
Lokale sprzeda albo wynajmie, ubezpieczenie zdrowotne będzie miała „przy mężu”. Obliczyła, że jak zrobi tylko trzy klientki dziennie w domu po 100 zł średnio, to zarobi 6000 zł miesięcznie. Na czysto i bez podatku.
- A jak do nich dojadę, to nawet na prąd czy wodę nie wydam. Chciałam dobrze, chciałam uczciwie. Ale nie jestem w stanie dłużej tego ciągnąć, czuję się wypalona i oszukana przez państwo jako przedsiębiorca – mówi Joanna.
Beata trzy lata temu skończyła rehabilitację. Jest masażystką, pracuje na pół etatu w państwowej przychodni. Zarabia grosze, ale jak sama mówi – ma ubezpieczenie i legalne źródło dochodów. Tak naprawdę zarabia popołudniami, jeździ do klientów do domu, specjalizuje się w mobilizacji. Cena godzinnego zabiegu to u niej 100 złotych. Jest konkurencyjna na rynku, bo rehabilitanci z większą renomą biorą po 150 a nawet po 200 złotych.
- Ale już wyrabiam sobie markę, inwestuję w szkolenia. I nawet nie po to, żeby ceny podnosić. Dla mnie te 100 złotych jest OK, bo zarabiam bez podatku. Miałam pomysł, żeby założyć firmę, ale już dawno wywietrzał mi z głowy. Kosztów praktycznie nie mam, tyle co na benzynę no i kupiłam dwa lata temu składany stół do masażu – mówi.
Robi kilka zabiegów dziennie, chętnie umawia się w weekendy. Nie narzeka, choć ma świadomość, że to fizyczna praca i jakakolwiek choroba pozbawi ją natychmiast zarobków.
- Dlatego trzymam te pół etatu, jako takie zabezpieczenie. Odkładam na czarną godzinę. To wszystko nie jest normalne, nie tak to powinno wyglądać, ale przecież nie mam na to wpływu – mówi.
Magdalena Gorostiza
Imiona zostały zmienione na prośbę bohaterek.