- Komuś może się wydawać, że taki butik to cudowna praca. Siedzisz w pachnącym sklepie, sprzedajesz ładne rzeczy. Tak naprawdę to orka na ugorze, szczególnie w dzisiejszych czasach – mówi Martyna.
Bo kiedy zaczynała, sytuacja była zgoła inna. Towaru nie było za wiele, sprzedawało się wszystko od ręki. Fakt, że nie było łatwo z zaopatrzeniem, ale inne były też klientki. Im więcej przybywało sklepów, im większa konkurencja na rynku, tym bardziej sytuacja stawał się trudna. Oczywiście można zapchać sklep towarem, który nigdy się nie sprzeda. Ale w tym biznesie trzeba mieć nosa, żeby utrzymać się na powierzchni.
- Ja wyrobiłam sobie przez lata markę, miałam kobiety, które przyzwyczaiły się do mojego sklepu. Co nie oznacza, że było łatwo, to naprawdę ciężka praca – opowiada Martyna.
Coś dla pani w średnim wieku
Od początku nie celowała w nastolatki czy młode kobiety, to nigdy nie był jej wiekowy target. Sklep miał odzież raczej dla pań w średnim wieku, generalnie sporo klasyki, trochę spokojnych, sportowych rzeczy i sukienek na tak zwane wyjścia. Na wesela, na chrzciny, imieniny wśród znajomych.
- Kupowały u mnie lekarki, urzędniczki, raczej mało ekstrawaganckie kobiety – mówi Martyna. - Chciały wygodne ubrania, w stonowanych kolorach. Dobrze szły garsonki, ołówkowe spódnice, takie rzeczy typowe do pracy.
I pod tym kątem Martyna szukała towaru. Przez lata miała zaprzyjaźnione firmy, które szyły takie rzeczy. Głównie polskie marki, również te bardzo znane. I trochę importu, nie z górnej półki, ale za to dobrej jakości.
- I nic tak nie wkurzało jak pytania o ceny. Jak słyszałam, „czemu takie drogie?”, nóż mi się w kieszeni otwierał – opowiada Martyna. - No drogie, bo trzeba czynsz, światło, ogrzewanie, pracownice opłacić. I jeszcze musiało zostać dla mnie, bo przecież nie prowadziłam sklepu charytatywnie.
Nigdy wszystko się nie sprzeda
Martyna uważa, że sprzedaje się tylko połowa zamówionej odzieży. Nawet jeśli rzeczy są relatywnie niedrogie i dobrego gatunku. Zawsze sporo zostanie, bo nie ma takiej opcji, żeby trafić sto procent w gust klientek. Towaru nie da się zwrócić, nie da się też najczęściej dokupić tego, co fajnie schodzi. Zamówienia robi się z wyprzedzeniem, konkretne modele, rozmiary, kolory.
- Na wiosnę zamawiałam kurtki na zimę, swetry, ciepłe spódnice. Jest wiele firm, które szyją tylko pod zamówienia. Dzięki temu one nie zostają z towarem. Właścicielka butiku i owszem – opowiada Martyna.
Zamawiała więc kolekcje z wyprzedzeniem i pomimo doświadczenia, zawsze były jakieś wpadki. Potem towar się przecenia, oczywiście tracąc na nim.
- Dlatego cena wyjściowa na początku sezonu musi również zawierać potencjalną stratę. Trzeba umieć to skalkulować, żeby nie splajtować po jednym sezonie – mówi Martyna. - Ale były pretensje klientek, że kupiły jakiś czas temu tę sama rzecz dwa razy drożej. No co można im powiedzieć w takiej sytuacji? Nie rozumieją, że właściciel sklepu musi mieć pieniądze w obrocie?
Wyprzedaże generowały też czasami śmieszne sytuacje. Martyna pamięta jak klientki pobiły się o garsonkę. Wyrywały ją sobie z rąk. Jedna wyszła ze sklepu z płaczem.
Wpadki dotyczyły tez często rozmiarów. U Martyny te najbardziej chodliwe to były od 42 do 46.
- Takie nosi większość dojrzałych kobiet – mówi Martyna. - Czasami diabeł mnie pokusił, zamawiałam 38 i 40, zawsze zostawałam z tymi rozmiarami, bo zdecydowana większość kobiet, która je nosi, raczej kupuje inne rzeczy.
Proszę spodnie w rozmiarze 38
Ilekroć przypomina sobie takie sytuacje, nie wie dziś czy śmiać się czy płakać. Wiele kobiet przychodziło do sklepu i kazało podawać sobie ubrania w rozmiarach, w które wejść z oczywistych powodów nie mogły.
- Nie wiem, co nimi kierowało, bo przecież i tak ich nie kupiły. A ja mam miarkę w oczach. Wchodziła klientka i w ciemno mogłam powiedzieć, jaki faktycznie nosi rozmiar – opowiada Martyna.
Miała kilka takich klientek, które robiły to notorycznie. I to wcale nie były grube kobiety. Martyna pamięta, jak wciskały się w za małe spódnice czy spodnie, ubrania rozjeżdżały się na szwach, puszczały zamki.
- Ale nie wytłumaczysz, ona wie lepiej. Potem niczego nie kupowały, ja zostawałam ze zniszczonym ciuchem -opowiada Martyna.
Czemu nie protestowała? Bo trzeba szanować klientkę. Zawsze jest nadziej, że wróci i coś kupi.
Co ją jeszcze wkurzało? Jak wywieszała towar pod dostawie, wieszaki się uginały, a klientki pytały, kiedy będzie coś nowego. Jakby sklep był z gumy, a Martynie pieniądze spadały z nieba. Jakby nie rozumiały, że żeby nowy towar kupić, trzeba ten, co jest, sprzedać. I te pytania o kolory. Martyna z daleka rozpoznawała kobiety, które chcą sobie pomarudzić. Jak miała sukienki w pięciu kolorach, zawsze się okazywało, że brakuje szóstego.
- Cóż, w tej pracy trzeba umieć zaciskać zęby – opowiada Martyna.
Ubrania trzeba było oddawać do pralni
Najgorsze jednak były brudne, spocone klientki, które bez żadnej żenady mierzyły rzeczy w przymierzalni. Martyna mówi, że kupowała odświeżacze powietrza, bo czasami zapach był taki, że nie można było wytrzymać. Szczególnie latem. Ona nie rozumie, jak w ogóle tak można. Kiedy sama jeszcze chodziła po innych sklepach, a czuła, że jest spocona, niczego nie mierzyła.
- Przecież czułam, że się lepię, że ten pot zostawię na nowym ubraniu – mówi Martyna. - Ale są kobiety bez skrupułów. Wkładają ubrania na przepocone, niedomyte ciała, zostawiają na nich tony makijażu.
Więc ubrania po mierzeniu wędrowały do pralni. Dodatkowy wydatek dla sklepu. Nie było jednak innej rady, Martyna nie dałaby innej klientce sukienki śmierdzącej cudzym potem.
Zmorą były poniedziałki, kiedy przychodziły kobiety, które chciały oddać rzeczy zakupione w piątek czy w sobotę.
- Szły w nich na imprezę, chowały w środku metki, potem uznawały, że mogą je zwrócić – opowiada Martyna. - Ja przy nich wąchałam sukienki, pokazywałam, że są plamy od potu. No to też była maskara.
Czasami jednak zwrot przyjmowała, szczególnie od stałych klientek. Wolała machnąć ręką, bo wiedziała, że odbije sobie na innych rzeczach. Niby zwrotów oficjalnie w sklepie nie było, ale szło się niektórym kobietom na rękę. Dlatego też dawała czasami znajomym do domu rzeczy do zmierzenia. Wolała, żeby kobieta włożyła na umyte ciało, niż spocona mierzyła w sklepie.
- Bo ceniłam sobie szczerość, jak kobieta mówiła, że nie czuje się świeżo, nie chce mi niczego zapocić, to od razu zyskiwała w moich oczach – opowiada Martyna.
Żegnaj mój butiku
Sklep zlikwidowała z uczuciem ulgi. Poszła na zasłużoną emeryturę i choć nie ma jej zbyt wysokiej, woli to, niż użeranie się w butiku. Nie tylko z klientkami, z dostawcami, z właścicielem lokalu, z fiskusem. Miała dość niesprzedanego towaru, strat na wyprzedażach, zawrotów głowy, czym zapłacić za nadchodzące kolekcje. Rynek zepsuły też tanie sieciówki. Jakieś jednorazowe koszmarki sprzedawane są za grosze. Nikt nie patrzy, co z tym będzie po praniu. Jest za to wykrzywianie się na ceny porządnych rzeczy, totalny brak zrozumienia, że to co naprawdę dobre musi kosztować więcej.
- Ja wiem, że to z zewnątrz może ładnie wyglądać. Ale butik to ciężka robota. Martwisz się, bo brak ruchu, martwisz się, bo nie trafiłaś z wzorami, martwisz się, czy uzbierasz na opłaty – mówi Martyna. - Dlatego jak ktoś ma taki pomysł na życie, niech się mocno zastanowi. Ale pogada z jakimś właścicielem sklepu.
Magdalena Gorostiza