Kiedy zaczynała działalność, była jeszcze w związku partnerskim z Janem Chyłą. W zeszłym roku postanowili się pobrać.
- Bo głupio by było, jakby na nagrobku były dwa różne nazwiska – śmieje się Janek. - A tak naprawdę to jest nam razem dobrze.
Krystyna od zawsze marzyła, żeby na emeryturze zamieszkać na wsi. Całe życie spędziła w Lublinie, najpierw pracowała w MPK, potem miała swoje firmy – prowadzone z rożnym szczęściem, jak mówi. Kiedy już dojrzała do decyzji o przeprowadzce, nagle ją oświeciło, że przecież jest tyle miejsca, że można będzie przyjmować gości.
Najpierw kupiła dwa hektary w Starym Gaju, potem dokupiła kolejne dwa. Podmokłe grunty, chaszcze, miejscowi zrobili sobie wysypisko. Zaczęło się karczowanie, czyszczenie, wyjechało stąd kilka potężnych ciężarówek wywożąc stare kuchenki, lodówki, połamane krzesła. A że teren był bagienny, Krystyna uznała, że zrobi stawy. I okazało się, że ma właśnie źródła.
- Woda jest bardzo czysta, w jednym ze stawów można się kąpać, zrobiliśmy nawet prawdziwe kąpielisko z plażą i złotym piaskiem – mówi Janek, który wszystkie męskie roboty ogarnia. - Mamy też w stawach ryby i ci, co przyjeżdżają, mogą łowić do woli. Szczupaki, amury karpie.
Zaczęło się od kilku domków
Najpierw stanęły domki holenderskie. Są bez ogrzewania, więc na zimę na nic. Po nich więc dobudowali drewniane chaty, które mogą pomieścić nawet sześć osób. Ostatnio Janek postawił domek koło młyna. Ma taras nad samą wodą, jest oazą spokoju.
Wstają codziennie o 5. rano, pracują do wieczora. Krystyna kosi, podlewa kwiaty, sprząta domki dla gości, robi dosłownie wszystko. Janek praktycznie sam wykopał stawy, zarybia je, zajmuje się cięższymi pracami. I choć wcale nie jest lekko, obydwoje czują się szczęśliwi.
Od Perły Gaju jest zaledwie dwa kilometry przez las do Nałęczowa. Krystyna uważa, że jej wody też mają właściwości zdrowotne. Bolały ją stawy, brodziła w rzeczce, ból szybko ustąpił. W Lublinie miała kłopoty z ciśnieniem, tu jak ręką odjął. Świetnie jej się oddycha, śpi bez żadnych tabletek.
To nie jest łatwy kawałek chleba
- Raczej worek bez dna można powiedzieć, zainwestowałam tu wszystkie oszczędności, sprzedałam dom w Lublinie, udziały w kamienicy. I nie ma szans, aby inwestycja się zwróciła jeszcze za mojego życia. Ale ja nie robiłam tego dla zarobku. Zrobiłam to dla siebie, dla innych, zostawię dzieciom. Mam satysfakcję, że tworzę piękne miejsce, dbam o przyrodę, to jest dla mnie w tej chwili najważniejsze – mówi Krystyna.
Na wakacje nie jeżdżą, bo i nie ma kiedy. Nigdy też nie wiadomo, kiedy wpadnie jakaś rezerwacja. Ale nawet, gdyby tylko jeden domek był zajęty, muszą być na miejscu i zadbać o gości. Ciągle też jest coś nowego do roboty. Janek wyremontował starą stodołę, zrobił w niej salę biesiadną, a jak komuś potrzeba to może być na konferencję. Sami swoje wesele w tej sali zrobili, już niebawem będzie w niej kolejne.
- Tylko trzeba catering zamawiać, bo tam jest tylko mała kuchnia – mówi Krystyna. - Jedzenia nie serwujemy, bo to już byłby nadmiar obowiązków.
I tak, tego co jest, wystarczy dla dwojga. Przykro tylko, kiedy ludzie nie szanują ich pracy.
- To na szczęście rzadkość, ale jednak się zdarza, że goście coś zniszczą, zostawiają straszny bałagan – mówi Krystyna. - Ostatnio klienci zapchali nam kanalizację. Wyrzucali do ubikacji kotlety, obierki z ziemniaków. Zapłaciliśmy za naprawę masę pieniędzy.
Nie zrażają się jednak, bo większość odwiedzających to cudowni ludzie. Krystyna mówi, że tak musi być, skoro ktoś wybiera takie miejsce.
- Bo u nas tylko przyroda, śpiew ptaków i żaby rechoczą – mówi Krystyna. - Nie ma żadnych wielkich atrakcji. Dajemy za to to, co najpiękniejsze – bezpośredni kontakt z przyrodą i ciszę. To dziś już prawdziwa rzadkość.