Cudowne chodziki
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie wyczekiwał z niecierpliwością kolejnych „pierwszych” – pierwsze słowo, pierwszy ząbek, pierwszy kroczek… I właśnie o te ostatnie chodzi. Dzieci rozwijają się w swoim tempie i karygodne są wszelkie próby przyspieszania tego siłą. A do środków przymusu w zakresie chodzenia, zaliczane są właśnie chodziki. Urządzenia, w które wrzucane są dzieci niegotowe zupełnie jeszcze do nauki chodzenia. Pionizują sztucznie postawę, wymuszają nienaturalną pozycję, obciążając nadmiernie stawy, biodra i kręgosłup. Możesz być spokojny o to, że kiedy przyjdzie czas, twoje dziecko samo stanie na małych nóżkach i wykona dumnie swój pierwszy krok. I naprawdę nie potrzeba do tego żadnych urządzeń wspomagających, którymi zdecydowanie wyrządzisz więcej szkody, niż pożytku.
Wskakuj w wisiadło, ponoszę cię
Są dzieci wózkowe i dzieci, które wózków nie lubią, są rodzice, którzy lubią wozić i tacy, którzy wolą nosić. Obie metody są fajne i nie ma w nich absolutnie nic złego. O ile chcąc nosić dziecko, nie wkładasz go do nieodpowiedniego nosidła. Nosidła ergonomiczne to takie, które dbają o prawidłową postawę, nie rujnują małego kręgosłupa i nie obciążają bioderek. Nóżki są w nich rozstawione szeroko na boki, a maleństwo zwrócone jest buzią do niosącego rodzica. W zasadzie, dla maleńkich dzieci jedyną słuszną metodą noszenia jest chusta, którą wiąże się odpowiednio (są kursy, doradcy i szkolenia z chustowania) i która dba o komfort niosącego rodzica i niesionego maleństwa. W sklepach natomiast znajdziesz całe mnóstwo nosideł, zwanych przez złośliwych wisiadłami – od początku do końca źle skonstruowanych i zupełnie nie dbających o zdrowie dziecka. Nosząc dziecko w takim wynalazku, wdzięczni ci będą wyłącznie rehabilitanci i fizjoterapeuci, którzy później będą mogli zarobić na naprawianiu twoich błędów.
Fotelik? A po co? Przecież nie jeździmy daleko
To temat rzeka. Brak fotelika, wożenie dziecka w gondoli wózka przypiętej pasami, wożenie dziecka na kolanach, bo w foteliku płacze, wożenie dziecka w foteliku po 10 dziecku z kolei lub kupionym w markecie – bo atesty to przecież przerost formy nad treścią. Spróbujemy krótko i na temat. Fakt 1: Foteliki mają atesty. Atesty otrzymują na podstawie niezależnych, wiarygodnych i miarodajnych testów bezpieczeństwa, podczas których foteliki są poddawane ekstremalnym obciążeniom i przechodzą crash testy, weryfikujące ich zachowania w krytycznych momentach zdarzeń drogowych. Fakt 2: Głowa dziecka w stosunku do jego ciała jest bardzo ciężka – te proporcje zmieniają się dopiero wraz z rozwojem malucha. A jego kręgi szyjne nie są w stanie utrzymać samodzielnie głowy w przypadku gwałtownego hamowania (nie wspominając o wypadkach). Fakt 3: Można być najlepszym kierowcą na świecie, ale wypadki i zdarzenia drogowe są nieprzewidywalne – zdarzają się różnym ludziom, w różnych okolicznościach, nikt o nich nie uprzedza i bywa, że w wypadku można zginąć 10m od domu. Fakt 4: W przypadku gwałtownego hamowania, kolizji lub wypadku, dziecko niezapięte w foteliku, zapięte w nędznym foteliku lub zapięte nieprawidłowo, lata po samochodzie jak (wybaczcie kolokwializm) worek kartofli, nie mając żadnych szans. Fakt 5: Foteliki mają termin ważności – zużywają się, a materiały amortyzacyjne w ich konstrukcji tracą swoje właściwości – na każdym foteliku jest naklejka z informacją o dacie produkcji fotelika.
Skoro wszystko już wiadomo, to w naturalnej konsekwencji podsumujemy to, co tak ważne: dziecko ZAWSZE trzeba przewozić w foteliku. A kupować należy wyłącznie porządne foteliki z atestami. Do ukończenia roku bezwzględnie należy wozić dziecko tyłem do kierunku jazdy (RWF), choć najbezpieczniej wozić je tyłem przynajmniej do 4 roku życia. Należy montować fotelik zgodnie z instrukcją (doskonale jest dobierać go do samochodu i dziecka) i nauczyć się poprawnie zapinać uprząż pasów bezpieczeństwa. Nie wolno zapinać pasów na kurtkach, które powodują luzy i trzeba zaciągać pasy „tak mocno, jak mocno kochamy swoje dzieci”. To nie zabawa, błędy mogą być dramatyczne w skutkach.
Ochraniacze szczebelków
Sypialnia małego dziecka to sam lukier. Słodkie dodatki, piękna pościel, cudowne maskotki i akcesoria, na widok których topnieją nawet kamienne serca. Jednym z uwielbianych dodatków są ochraniacze na szczebelki dziecięcych łóżek. Są piękne, dodają stylizacji wnętrza uroku i chronią dziecko (?). Ale czy to ostatnie jest prawdą? Otóż nie. Nikt nie słyszał jeszcze o dziecku, które nieodwracalnie uszkodziło się uderzając o szczebelki łóżka. Wielu słyszało za to o SIDS (tzw. zespół nagłej śmierci łóżeczkowej). I choć jego przyczyny nie są wciąż do końca poznane, to wiadomo, że prawidłowy oddech ma kluczowe znaczenie. Ochraniacze na szczebelki nie tylko zabierają dziecku tlen – zaburzając cyrkulację powietrza, ale również mogą bezpośrednio spowodować uduszenie, jeśli maluch położony na boku, przekręci się w stronę ochraniacza (nie posiadając jeszcze umiejętności samodzielnej zmiany pozycji). Dodając jako kropkę nad i ostatnie, są ponadto doskonałym kurzołapem, który świetnie sobie radzi z wywoływaniem u małych dzieci alergii.
Niech śpi się wygodnie
Skoro jesteśmy przy śnie, kilka słów o poduszkach. Lubimy spać miękko i wysoko (statystycznie – to preferencje większości z nas). A swoje upodobania przenosimy na małe dzieci. Kupujemy im więc piękne, kolorowe poduchy, na których owszem, pięknie wyglądają, ale nie są im do niczego potrzebne. Jedyne, co robią, to zaburzają prawidłowy rozwój postawy. Małe dzieci nie potrzebują poduszek – żadnych. Wyjątkiem są zalecenia lekarskie w szczególnych wypadkach, ale to inna bajka. Dziecko powinno spać na płasko i – wierzcie lub nie – pierwsza poduszka przyda mu się dopiero w ok. 3-4 roku życia.
Antywstrząsowe motylki
Jak już doszliśmy do poduszek, kilka słów należy się modnym, pięknym i uwielbianym przez rodziców poduszkom – tzw. motylkom antywstrząsowym. Uszyte z kolorowych tkanin, aż proszą się o ściągnięcie z półki. A producenci zachęcają, informując młodego rodzica, że taka oto poduszka jest niezbędnym elementem wyprawki, gwarantującym spokojny sen na spacerze i redukującym wstrząsy na wybojach. O ile nie pokonujecie wyjątkowo ekstremalnych tras, trudno nam pojąc te „straszne wstrząsy”. I pół biedy, jeśli ów motylek wypchany jest tylko bokami i ma płaski środek. Gorzej, jeśli środek jest wypchany po brzegi i noworodek, zamiast leżeć płasko, leży na poduszce, która bokami dodatkowo otula go, niczym kask.
Elektronika
Tablety, smartfony, to bez wątpienia gadżety ułatwiające rodzicielstwo. Niejadki zapatrzone w ekran zapominają, że miały nie jeść i ochoczo otwierają buzię na kolejną łyżeczkę, marudy nie płaczą, bo zamiast się smucić, oglądają migające obrazy. I wszystko fajnie, tylko niestety, stymulowanie mózgu małych dzieci tak silnymi bodźcami, odbija się czkawką na ich rozwoju. Jeśli tablet lub telefon wykorzystywany jest sporadycznie, pewnie nic strasznego się nie stanie – wszak nie jest łatwo być rodzicem idealnym – ale jeśli te urządzenia stają się niańką malucha i wypełniają każdą wolną chwilę jego dnia, stanowiąc remedium na każdą bolączkę rodzicielską, to już znacznie gorzej.
Smoczkowe uspokajacze
Małe dzieci posiadają tzw. odruch ssania. To silna i egzystencjonalna potrzeba biologiczna. Zaspokajana jest ssaniem piersi, ale w międzyczasie rodzice sięgają również chętnie po smoczki. No a dzieci lubią smoczki. Smoczki koją płacz, uspokajają, a z czasem stają się największym przyjacielem malucha. Nazywając rzeczy po imieniu – uzależniają małego ssaka, niczym narkotyk. W zasadzie w smoczkach nie ma nic dramatycznego, o ile odstawione zostaną z chwilą, kiedy mija etap najsilniejszej potrzeby ssania – czyli gdzieś pomiędzy półroczem a 1 rokiem życia dziecka. Gorzej, jeśli przegapiwszy ten moment, dziecko przyzwyczaja się coraz silniej i okazuje się nagle, że 3 latek ze smoczkiem śpi, chodzi, odpoczywa i w międzyczasie się bawi. U zbyt dużych dzieci, „niunio” zaburza naukę mówienia i jest winowajcą wad zgryzu – najczęściej tyłozgryzu i zgryzu otwartego. A żeby sprawie dodać dramaturgii, 3 latka od smoczka wcale nie jest już tak łatwo odzwyczaić. Odebranie go jest związane dla dziecka z poważną stratą emocjonalną – no a rodziców, kosztuje wówczas naprawdę ogrom wysiłku.
To cudowne minky
Kto w ekwipunku malucha nie ma akcesoriów z przyjemnego, pluszowego minky we wszystkich kolorach tęczy? Poduszki, pluszaki, szmatki przytulanki, kocyki i wszystko, co można uszyć. My dziś o tych ostatnich. Jako kocyk dla malucha, nie możesz wybrać nic gorszego, niż minky. To materiał, który powstaje z butelek PET. Jest niczym innym, jak przetworzonym plastikiem. I choć wygląda pięknie i jest cudowny w dotyku, to okrywanie – zwłaszcza malutkich dzieci – plastikową powłoką, raczej nie przysłuży się ich zdrowiu. W miejsce kocyka z minky, warto sięgnąć raczej po bardziej oddychające tkaniny.
Fotelik zamiast wózka
Żeby nie było, jesteśmy zwolennikami teorii pogodzenia potrzeb rodziców i dziecka. Choć mały człowiek zupełnie wywraca świat do góry nogami, trzeba też pamiętać o sobie. Szukamy więc wygody. I niestety zbyt często znajdujemy ją w niewłaściwych miejscach. Jak często widujesz na spacerach maluchy w nosidłach samochodowych (fotelach – łupinach) zamiast w wózku? To chętnie wybierana forma transportu. Dlaczego? Otóż, jeśli jedziemy gdzieś samochodem, pakujemy malucha do łupiny, zapinamy pasy i wpinamy w aucie. Dojeżdżamy do sklepu i zamiast wyjąć dziecko z fotelika, wpinamy je w całości w przystosowany do tego stelaż wózka. Dzięki temu nie musimy raz za razem pakować i wypakowywać dziecka z nosidła – ile czasu oszczędzamy, a jaka to wygoda! Do tego nie trzeba ze sobą wozić wózka – wystarczy niewielki gabarytowo stelaż. Zapominamy jednak przy tym o drobnym niuansie – małe dziecko w łupinie nie może przebywać dłużej, niż 1-1.5h jednorazowo. Pozycja, w jakiej się tam znajduje służy jego bezpieczeństwu podczas jazdy, ale już niekoniecznie zdrowiu jego kręgosłupa. Traktowanie nosidła jako zamiennika wózka jest więc wysoce złe i szkodliwe i w przyszłości zaowocuje dość długą rehabilitacją, naprawiającą wyrządzone sylwetce szkody.