Siedzą sami w domu. Marta, samotna matka i jej 16 – letni syn Oskar. Od 22 marca Marta jest na kwarantannie, Oskar pod nadzorem epidemiologicznym. Ona czuje się już lepiej, jemu nadal doskwiera ból ucha i ból gardła.
- W naszej przychodni zgłasza się tylko automatyczna sekretarka – mówi Marta. - Ja z domu wyjść nie mogę, nawet bym nie chciała, bo przecież nie mam wyniku testów. Wymaz wzięli 22 marca w niedzielę. Dziś jest czwartek wieczór.
Ale zacznijmy od początku. 8 marca Marta pojechała do Warszawy, wzięła udział w konferencji, była na różnych spotkaniach. W czwartek 12 marca zaczęła się gorzej czuć
- Byłam przekonana, że to zwykłe przeziębienie – mówi. - Ale nie przechodziło, w dodatku dowiedziałam się, że osoba, która była w Warszawie, z którą się spotkałam ma potwierdzonego koronawirusa.
22 marca Marta pojechała do szpitala. Jej relacja z tamtego dnia była już u nas publikowana 23 marca. Przypominamy:
O godz .13 30 wraz z dzieckiem zgłosiłam się do Szpitala w Dąbrowie Górniczej, do specjalnego namiotu, co by nie zarażać innych pacjentów.
Lekarze i pielęgniarki pierwsza klasa, uprzejmi i opiekuńczy. Złego słowa nie powiem. Został przeprowadzony szczegółowy wywiad i badanie temperatury.
Niestety, dokładne badanie mogło być przeprowadzone tylko w Szpitalu Zakaźnym, więc przez kolejne 3 godziny lekarze dzwonili do szpitali, pytając o wolne miejsce. Niestety był problem, bo pacjentów w Szpitalach Zakaźnych jest mnóstwo. W namiocie obok czekała jeszcze jedna pani, więc potrzebne były 3 miejsca, ale w końcu synowi powiedzieli, że może wrócić do domu, bo nie ma objawów. Zaczęło się dzwonienie i szukanie miejsca.
Dzwonili do Tych, Raciborza, Chorzowa, Krakowa etc. Wszędzie brak miejsc.
W końcu przyjechała stara karetka z kierowcą w białym kombinezonie, masce z filtrem i goglach.
Pan jechał chyba 200 na godzinę, choć nie było takiej potrzeby. Trochę czułam się jak prosiaczek jadący na rzeź i jakbym miała zaraz wyskoczyć z tej karetki prosto na drogę. Cudem jakoś dotarłam pod Szpital Zakaźny, ucieszona że za chwilę ogrzeję się w szpitalu, bo zmarzłam w trakcie podróży.
Pan wręczył mi kwestionariusz i powiedział żebym wypełniła. Dał mi długopis i poszedł sobie na jakieś 15 minut. Niestety długopis się wypisał, więc czekałam, aż Pan w Kombinezonie przyjdzie znowu.
Przyszedł .. super, myślę sobie, da mi długopis.
No nie, nie dał. Stwierdził że nie może mi dać swojego długopisu i zapytał czemu nie mam swojego długopisu w torebce??
No więc, skoro nie mam długopisu, to niech tak zostanie, wypełni pani przy lekarzach .
Ok - myślę sobie, może się facet boi dać swój długopis, bym go nie zaraziła.
Godzina 17 30
Pan w Kombinezonie zaprowadza mnie do Czerwonego Namiotu, daje dokumentację ze szpitala z Dąbrowy Górniczej i tę kartkę, gdzie zabrakło piszącego długopisu. Twierdzi że zaraz przyjdzie ktoś.
Ktoś, czyli kto? ?
Czekam więc, jak wzorowa pacjentka. Jest mi zimno, bo namiot się nie dopina. Czekam 30 minut, nikt nie przychodzi.
Czekam godzinę, nikt nie przychodzi
Smarkam i kaszle, a moja pupa i stopy są już soplami lodu, bo na zewnątrz leżą resztki śniegu i jest minusowa temperatura .
Czekam 1,5 godziny i też nikogo nie widać.
Żadnego ktosia !!!
Wyjmuje telefon i szukam numeru do Szpitala Zakaźnego w Tychach. Dzwonię i pytam, czy ktoś może mnie zabrać z tego namiotu, bo mi zimno ?
Pani odpowiada - A gdzie Pani jest? I co Pani tam robi?
Czekam na Was!!! - odpowiadam
Ale my nie wiedzieliśmy że pani czeka, nikt nas nie poinformował, że ktoś panią tu przywiózł. Skąd pani jest? Czego pani oczekuje?
???
Pani przez telefon tłumaczy mi, jak mam dojść do Izby Przyjęć.
Od razu przychodzą 3 pielęgniarki i lekarz. Bardzo mnie przepraszają i od razu robią mi herbatę z sokiem malinowym i dają długopis, bym dokończyła wypisywanie kwestionariusz.
Nie gniewam się. To wina Pana Kierowcy w białym kombinezonie, który pozostawił mnie jak trędowatą na mrozie. Do jego obowiązków należało poinformować Izbę Przyjęć o transporcie pacjentki i przekazanie dokumentów lekarzowi. Niestety Pan w Kombinezonie był gdzieś spóźniony i bardzo mu się spieszyło, a na dodatek bał się mnie jak ognia.
Lekarz i pielęgniarki bardzo mili. Zbadali, zadbali i pobrali próbkę do badania.
Co mnie zastanowiło, rozmawiając z jedną pielęgniarką ??
Na dyżurze 1 lekarz i 2 pielęgniarki, ciągną zmianę kolejny dzień. Większość personelu wzięło L4 lub opiekę na dziecko do 8 roku życia .
Nie ma kto pracować, personel boi się jak ognia tego wirusa. Te co zostały, pracują po 36 godzin razem z lekarzami.
Pacjentów i próbek do badania przybywa. Oficjalny czas badania to 24 godziny, a w praktyce kilka dni bo brakuje laboratoriów w całej Polsce.
Pytam pielęgniarki, która mi zrobiła gorąca herbatę czemu została ?
Odpowiada - bo kto jak nie ja, pomoże pacjentom i koleżankom w pracy?
Jestem samotną mamą i muszę pracować !! Nie stać mnie na 80% pensji!!!
Wielki szacunek dla ludzi którzy służą swoją ciężką pracą innym. Zastanawiam się, czy choć zostaną odpowiednio nagrodzeni, bo ryzykują swoim zdrowiem i życiem dla nas pacjentów.
Dziś 22 marca 2020 r jakoś dajemy radę, jakoś !!!
Tylko pytanie co będzie za tydzień czy 2 tygodnie, kiedy będziemy mieli coraz więcej pacjentów?
Ja wam powiem co będzie???
Wszystko Pierdyknie !!!
Bo nie ma maseczek, respiratorów, testów, personelu i lekarzy.
Bo nasza służba zdrowia jest dziurawa jak ser szwajcarski !!!
Tak, wiem mam być poprawna politycznie, jak to ostatnio słyszę i nie krytykować rządzących ?
Tylko że ja już taka jestem, że mówię co myślę i zawsze prawdę, a to niestety dzieję się dzisiaj.
Mam nadzieję że będę zdrowa, bo mam milion rzeczy do zrobienia. Muszę zrobić operację mojemu dziecku, no i umówiłam się na randkę za 47 lat ??? - kończyła wówczas żartobliwie Marta.
Dziś nie jest jej do śmiechu.
- Dopiero jak media zainteresowały się sprawą, zrobiło się głośno, zgłosiło się sporo osób do pomocy przy psach – mówi Marta. - Bardzo dziękuję, bo mamy naprawdę trudną sytuację. We wtorek zakupy zrobiła mi sąsiadka. Jeśli chodzi o służby państwowe, nie zainteresował się nami do dziś nikt.
Marta podkreśla, że przede wszystkim, ani razu nie była u niej policja. Nikt nie sprawdzał przez te dni ani czy przestrzega kwarantanny, ani czy cokolwiek jest jej do życia potrzebne.
- Możesz umrzeć z głodu, umrzeć z choroby – mówi z żalem. - Psa z kulawą noga to nie obchodzi.
Dziś, w czwartek 26 marca, zadzwoniła sama do MOPS.
- Dowiedziałam się, że uzyskam pomoc, ale to policja powinna im taką potrzebę zgłosić, bo oni nie wiedzą, że ja jestem na kwarantannie – mówi. - I faktycznie dostaliśmy dzisiaj paczki z jedzeniem, przywiozła je Straż Pożarna, za co jestem wdzięczna. Ale czy to tak powinien działać system? Czy to ja, zamiast leżeć w łóżku, powinnam wydzwaniać po urzędach? Moim zdaniem system nie działa. A jesteśmy na początku epidemii.
Martę martwi również brak wyniku. Podkreśla, że nie o nią samą już jej chodzi, ale o osoby z którymi miała kontakt.
- Chyba warto by było je uprzedzić? Żeby zwracały na siebie uwagę, że były razem z zakażoną osobą? Dlaczego o tym nikt nie myśli? Ja się czuję lepiej, więc nawet jeśli to koronawirus nie mam raczej powodów do niepokoju, ale co zresztą ludzi? - pyta retorycznie. - Oskarowi nie zrobili badań, a on dalej źle się czuje. Nie zrobili, bo w szpitalu było tylko jedno miejsce. Mam wrażenie, że jestem w jakiejś paranoi. Chciałabym też wiedzieć, jak mam iść z synem do lekarza, bo to, że jest chory, też jest wszystkim obojętne.
Magdalena Gorostiza