Mówiła pani, że to wspomnienie jest trudne i choć minęło wiele lat, zawsze przy nim pani płacze. Dlaczego?
Bo to było tak cudowne spotkanie, że nie jestem w stanie się opanować. Minęło tyle lat, a ja pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj…
Zaczęło się od poważnej choroby.
Tak, to długa historia, miałam dolegliwości ginekologiczne. Ciągnęły się miesiącami, odwiedzałam rożnych lekarzy, brałam antybiotyki. Niestety, leczenie nic nie pomagało, a ja słabłam, powłóczyłam nogami. W końcu wylądowałam w łóżku z gorączką 40 stopni i stwierdziłam, że czas jechać do szpitala. Poprosiłam eksmęża o zajęcie się naszym synkiem i trafiłam na ginekologię. Był piątek, lato 2002 roku. Wyniki były tak złe, że pani profesor stwierdziła, że będę operowana już w sobotę. Nie protestowałam, chciałam wrócić do zdrowia. W sobotę rano zadzwoniłam tylko, żeby porozmawiać z synkiem. I pojechałam na blok operacyjny.
I spotkała pani nieżyjącą Mamę…
To było niesamowite. Podano mi narkozę i odpłynęłam. Nagle znalazłam się w objęciach Mamy. Ona była osobą przy kości, uwielbiałam się do nie przytulać. Mama zmarła w 1997 roku, bardzo za nią tęskniłam. A tu nagle ją spotykam… Było mi z nią cudownie. To jest uczucie nie do opisania. Nie widziałam jakiejś wielkiej światłości, jak to opisują ludzie, którzy przeżyli NDE, ale jasne światło było. Ciepło, przyjemnie, taka bezcielesność. Jakby człowiek był zrobiony z pary wodnej, nie da się tego opisać. Czułam się bezpieczna, zadowolona, nie chciałam wracać. Nie myślałam o dziecku, o niczym. Chciałam zostać. Ale Mama powiedziała: Renatko, musisz wrócić, jeszcze nie czas na ciebie, masz jeszcze dużo rzeczy do zrobienie. Jesteś tu niepotrzebna, a tam na ciebie ludzie czekają. Po operacji 2 dni spędziłam na OIOM, podobno cały czas Mamę wzywałam…
Mówiła pani komuś w szpitalu o tym spotkaniu?
Nie, ale jak przyszła do mnie pani profesor, która mnie operowała, to powiedziała, że było bardzo źle i cudem przeżyłam. - Ktoś się tam za ciebie w niebie mocno modlił – tak mi powiedziała, a ja wiedziałam, że to moja Mama. Z trudem wracałam do zdrowia, trwało to długo, ściągano dla mnie specjalnie leki. Jak wyszłam ze szpitala, to pamiętam, jak szłam szczęśliwa ulicą. Wszystko mi się podobało, nawet kurz, który się tumanami unosił. I nagle zobaczyłam na ziemi, w tym kurzu, medalik z Matką Boską. Mam go do dzisiaj – to mój talizman, uważam, że jest na nim moja Mama ze mną objęciach. Nosze go zawsze na sobie, ale odwrotnie, Matką Boską do ciała. Dla mnie to znak od Mamy, że jest gdzieś i czuwa nade mną.
Ale nie jest pani osobą wierzącą?
Nie jestem, nie chodzę do Kościoła, choć wychowałam się w rodzinie katolickiej. I tak naprawdę nie wiem do końca, jak interpretować moje spotkanie z Mamą. Czytałam wiele na ten temat, wiem, że podczas narkozy mózg może wytwarzać różne obrazy, ale też wiem, że odczucia, które tam miałam nie były z tego świata. To poczucie bezpieczeństwa, brak bólu, taka bezcielesność, trudno to opisać komuś, kto tego nie przeżył. No i ta chęć, żeby nie wracać, żeby tam zostać, to jest coś niesamowitego.
Zmieniło się pani życie po tym spotkaniu?
Bardzo. Zawsze byłam empatyczna, wrażliwa na krzywdę innych. Ale stałam się lepsza osobą. Nie oceniam, nie krytykuję, nie pouczam innych. Unikam złości i nienawiści. Zrozumiałam, że w życiu najważniejsza jest miłość i dobroć i okazywanie tych uczuć innym ludziom.
Rozmawiała Magdalena Gorostiza