Ona jest najmłodsza. Niespodziewana i nieoczekiwana. Ale matka mówiła jej, że najukochańsza. Przyszła znienacka, ładnych parę lat po siostrach, już nie było takie stresu z wychowywaniem jak przy starszych córkach. Każda dostała jednak dobre wykształcenie i po wyjeździe na studia nie wróciły do swojego miasteczka.
- Mieszkamy w różnych częściach Polski, ale do mamy każda miała jakieś ponad dwie godziny drogi. I każda ma samochód, to przecież niedaleko. Ale nie odwiedzałyśmy mamy zbyt często, praca, własna rodzina, bo czas pędzi, jak głupi – opowiada Beata.
Po śmieci ojca, matka sprzedała niewielki domek, przeprowadziła się do dwupokojowego mieszkania w bloku. Żyła skromnie z niewielkiej emerytury, nie miała wielkich potrzeb.
- Miała koleżanki, dobre sąsiadki, uważałam, że ma swoje życie. Dzwoniłam, pytałam zawsze, czy czegoś potrzebuje, ale słyszałam jedną odpowiedź – mam wszystko, nie martw się o mnie córeczko. Jaka ja byłam głupia – mówi dziś Beata.
Na święta zawsze zabierała ją jedna z córek, ale mama nie chciała za bardzo do nich jeździć w ostatnich latach.
- W jej mieszkaniu nie pomieściłyby się nasze trzy rodziny, więc uważałyśmy, że to dobry układ. Żadna z nas nie pomyślała o tym, że mama chciałaby przynajmniej dwa razy do roku widzieć wokół siebie wszystkie swoje dzieci. A przecież każda z nas też jest matką. Ja dziś nie mogę tego zrozumieć, że myślałyśmy w taki sposób – mówi Beata.
Mogły przecież razem z rodzinami przyjeżdżać, wynająć nawet na noc czy dwie hotel w miasteczku, bo u mamy nie było miejsca dla tylu osób. Ona co roku spędza święta z teściową, własną matkę gościła raptem raz na dwa lata. Dlatego chce uczulić innych, bo każdemu się wydaje, że w życiu jest tyle czasu, że jeszcze się wiele rzeczy zdąży zrobić.
- Spotkać, przytulić, wziąć za rękę. Nieprawda. Ja teraz nie mogę sobie tego wybaczyć. Że tak rzadko widywałam własną matkę, że nic o niej nie wiedziałam – podkreśla Beata.
A mama zmarła nagle, straciła przytomność, trafiła do szpitala. Nie dało się jej uratować, lekarze mówią, że miała rozległy zawał.
Pojechały do miasteczka załatwić formalności, potem był pogrzeb i szybki powrót do domu. Z mieszkania mamy zabrały tylko kwiatki, jej chlubę, podzieliły się nimi na pamiątkę. Mieszkanie postanowiły sprzedać po zakończeniu sprawy spadkowej. Umówiły się jednak, że wcześniej pojadą i zrobią porządek. Podzielą się tym, co chcą zachować, resztę rzeczy oddadzą. Ale przecież nie musiały się z tym śpieszyć.
- Tymczasem już w pierwszą noc po pogrzebie, moja mama przyszła do mnie we śnie. Siedziała w swoim saloniku i z uporem wpatrywała się w swoje małe biurko. Zadzwoniłam do sióstr z samego rana, pytałam, czy mama też u nich była. Powiedziały, że nie, tylko ja jedna miałam taki sen. Pomyślałam, że to przypadek, ale się myliłam – opowiada Beata.
Kolejne noce były podobne. Matka pojawiała się na moment, patrzyła na biurko i znikała. Beata zrozumiała, że mama chce jej coś przekazać.
- Czytałam kiedyś o tym, że dusze nie mogą odejść, jak nie załatwią swoich ziemskich spraw i proszę o to bliskich. Nie do końca w to wierzyłam, ale te sny spowodowały, że postanowiłam sprawdzić, o co mamie chodzi. Po pięciu dniach zadzwoniłam do sióstr i oznajmiłam, że jadę do mieszkania mamy – mówi Beata.
W pustym mieszkaniu czuła się bardzo dziwnie. Miała wrażenie, że nie jest w nim sama. Oczywiście, pierwszą rzeczą, którą zrobiła, było otwarcie szuflady biurka.
- A tam była karteczka, imiona trzech sąsiadek i kwoty, po 20, 30 i 50 złotych. Zamarłam, nasza mama musiała pożyczać pieniądze od obcych! Poczułam się strasznie – mówi Beata.
Poszła z karteczką do sąsiadek, oddała im pieniądze. Okazało się, że matce nie zawsze na wszystko wystarczało i czasami przed emeryturą pożyczała parę złotych.
- Było mi tak wstyd, tak strasznie wstyd i tak przykro. Wróciłam do mieszkania mamy i długo płakałam. Rozmawiałam z siostrami. Oczywiście, każda z nas pytała mamę, czy czegoś potrzebuje, ona odpowiadał każdej do samo. Ale przecież mogłyśmy się domyśleć, że 1800 złotych emerytury to nie są kokosy! Że mamie jest zwyczajnie ciężko. Każda mogła przyjechać choć raz w miesiącu, zrobić mamie duże zakupy, zostawić parę złotych ekstra, przecież nam dobrze się powodzi – mówi smutno Beata. Dla niej 30 czy 50 złotych to nie są jakieś wielkie kwoty. Nie może teraz przeboleć, że mama musiała prosić sąsiadki o tak niewielkie pieniądze, żeby zapłacić za jedzenie czy za leki.
- Ja sobie tego nigdy nie wybaczę, do końca życia będę o tym myśleć. Że był czas na rożne rzeczy, na weekendy poza domem, a nie miałam czasu dla własnej matki. Nie zainteresowałam się jej życiem – Beata znowu wzdycha.
I wie, że jej skromna i uczciwa mama o swoich długach nie mogła zapomnieć. Bo kiedy Beata oddała pieniądze sąsiadkom, nigdy więcej już do niej w nocy nie przyszła.
- Mam tylko nadzieję, że nam wybaczy, i że tam gdzie jest ma już spokój – mówi Beata smutno.
Magdalena Gorostiza
Imię bohaterki zostało na jej prośbę zmienione.