Od razu trzeba tutaj powiedzieć, że las w Polsce, las w europejskiej części Rosji i las w Jakucji, to zupełnie różne rzeczy. W naszych największych kompleksach leśnych zagubiony turysta może przejść co najwyżej kilkanaście kilometrów zanim wyjdzie wreszcie na drogę albo trafi do jakiegoś osiedla. Nie mówiąc o tym, że w zagospodarowanych lasach wciąż będzie się natykał na linie oddziałowe, słupki, tablice itp. Przed Uralem pełno jest miejsc zamieszkałych i trudno zajść w las dalej niż 50 km, nie wychodząc na drogę, wieś, linię energetyczną, czy inne oznaki cywilizacji. Na Syberii natomiast las, to tajga, nieprzebyte błota, komary wielkości prawie wróbla, brak zasięgu telefonów komórkowych, odległości między osiedlami jakieś kilkaset kilometrów w najlepszym razie – za to powietrze czyste i wspaniała możliwość kontaktu z przyrodą.
Opisana niżej historia przytrafiła się w ubiegłym roku pewnemu mieszkańcowi Jakucka. Oto jego opowieść:
Był początek października, panowała niezwykle ciepła jak na syberyjskie warunki pogoda – w dzień +15ºC, w nocy bywało -5ºC i chłodniej, ale takie wahania temperatur są u nas normalne. Postanowiłem pojechać w weekend na ryby na rzekę Dibiki, która wpada do Wiluja trochę poniżej osiedla Promyszlennoje – jakieś 400 km na północ od Jakucka. Do Promyszlennego „podrzucili” mnie przy okazji śmigłowcem znajomi z MSW, a dalej do rzeki dojechałem leśną drogą samochodem do wywozu drewna.
Na wieczór byłem już na miejscu. Rozbiłem namiot, rozpaliłem ognisko, przygotowałem kolację, zaparzyłem herbatę z koniaczkiem i patrzyłem na gwiaździste niebo. Muszę dodać, że do wycieczki dobrze się przygotowałem (zresztą, inaczej u nas się da), na wszelki wypadek, oprócz wędek zabrałem też sztucer.
Rano zjadłem śniadanie i porozkładałem wędki; na obiad ugotowałem zupę, a pod wieczór zacząłem wędzić połów. Ogólnie byłem bardzo zadowolony, odpocząłem sobie, szkoda tylko, że już po obiedzie następnego dnia trzeba było wyruszyć do wioski, żeby na noc wrócić do Jakucka. Jakoś nie chciało mi się ruszać z miejsca i ot tak to się zaczęło!
Zapakowałem wszystkie rzeczy do plecaka i postanowiłem pójść nie leśną drogą, a prosto przez las, trzymając kierunek 345-350°. Po najwyżej dwóch godzinach powinienem wyjść koło wioski, a gdybym się nieco pomylił, to do Wiluja, a tam już w dół rzeki i na miejsce. Jeśli zboczyłbym na wschód, doszedłbym do leśnej drogi, którą jechałem, a jeszcze bardziej na wschód – do rzeki Leny.
I tak idę przez las już drugą godzinę, a żadnych oznak cywilizacji nie widać. Nowy iPhone 5, po dwóch dniach zachował jakieś 15% baterii, ale nie pokazuje nawet jednej kreski zasięgu. Z prawej strony została myśliwska chata – nie interesuje mnie teraz odpoczynek. Kompas spokojnie pokazuje 348°. Na zegarku już prawie godzina 16. Za parę godzin nastanie ciemność. Może to ja idę tak wolno? Na przełaj przez tajgę, co i raz się potykam, oganiam od komarów – może źle oceniłem prędkość? Przyspieszyłem kroku, na ile to możliwe. Przez trzy godziny z punktu A do punktu B doszedłbym spacerkiem, ale nie doszedłem! Skręciłem trochę na lewo, żeby wyjść na brzeg Wiluja i iść w dół rzeki. Minęło pół godziny, a żadnego szumu rzeki nie słychać. Nawet nie zwróciłem uwagi, że ciemne chmury zaczęły się gromadzić i jakby się ochłodziło. Rozwinąłem mapę: według moich wyliczeń powinienem stać na brzegu Wiluja, kilometr od wioski. Na moim iPhonie, który pokazywał już tylko 5% baterii, jakimś cudem na moment pojawiła się mapa satelitarna i moje koordynaty, po czym telefon padł. Jeśli wierzyć tym wskazaniom, to ja byłem już na drugiej stronie rzeki, a przecież Wiluja nie przekraczałem, zresztą w jaki sposób? Postanowiłem iść dawnym kursem 350° na północ.
Powoli zaczynał mnie ogarniać strach – nawet dla odważnego syberyjskiego chłopa, jak ja perspektywa noclegu w tajdze, pośród lasu, nie była pociągająca. Na zegarku była już piąta po południu. Gdyby nawet wracać do Dibiki, to tylko po ciemku, a jutro z rana trzeba by zaczynać drogę od nowa. Wtedy przypomniałem sobie o chacie, którą nie tak dawno mijałem. Szybko namierzyłem kurs na mapie i zawróciłem. Na dodatek zaczął padać deszcz. Idę półtorej godziny, już zaczyna się ściemniać – gdzie jest ta chata?! A gdzie moje ślady, gdzie trzy kamienie? Nie mogłem się pomylić! Przyjdzie mi pewnie nocować w lesie. Zacząłem rozglądać się za jakimś odpowiednim miejscem, najlepiej zagłębieniem w kamieniach, ale to można znaleźć dopiero na brzegu rzeki. W lesie trochę strach rozstawiać namiot – niedźwiedź może podejść, albo coś innego. Idę więc, idę, a nadal chaty nie widać. Ciemno się już zrobiło, kiedy mój wzrok znalazł wreszcie jakiś punkt zaczepienia; coś, co wyróżniało się z tła lasu. Ruszyłem w tamtą stronę, deszcz jeszcze się nasilił. Między świerkami, w ciemności, pokazała się sylwetka murowanego budynku. Na duszy trochę lżej się zrobiło, ale myśl, że trzeba tam zajść, nie specjalnie mnie ucieszyła. Kiedy zbliżyłem się do budynku zrozumiałem, że to ani domek myśliwski (za duży), ani pałac (za mały), ale porządny budynek gdzieś z XIX wieku. Nasunęło mi się logiczne pytanie: skąd taki budynek znalazł się w tej okolicy, pośród tajgi, kiedy nawet w Jakucku nie znajdzie się budowli z czasów imperialnego Petersburga? Piękna fasada z kolumnami, granitowy podjazd… Okna na dole były pozamykane, a te na piętrach złowieszczo patrzyły w ciemności nocy. Ociągałem się z wejściem do środka, ale podziać się nie było gdzie. Wilcze wycie dochodzące z głębi lasu przyspieszyło moją decyzję.
Podszedłem do drzwi, szarpnąłem mocno, za drugim razem ustąpiły i wszedłem do środka. Zamknąłem drzwi za sobą, odbezpieczyłem broń i przy świetle latarki zacząłem rozglądać się po wnętrzu budynku. Znalazłem się w sali, w której z pewnością wirowały kiedyś w walcu pary w eleganckich sukniach i paradnych mundurach… Zaraz! Przecież to środek Jakucji i nigdy nie było tutaj ani ziemian, ani arystokracji! Wrażenie było takie, jakby budynek porzucono nie dalej, niż 30 lat temu. W kącie stał fortepian, na ścianach – świeczniki, na podłogach – dywany zjedzone przez mole… Wszedłem po schodach na piętro: tam pokoje również w stylu tejże epoki, tylko lustra zasłonięte na głucho grubymi zasłonami. Na drugim piętrze – podobnie. Postanowiłem spędzić noc w kuchni, przezornie zamknąwszy mocno drzwi. Ułożyłem się na ławce pod oknem. Rozmyślając o tym, czyj to mógł być dom, i komu przyszło do głowy budować go w syberyjskiej głuszy, próbowałem zasnąć. Może wypoczywał tutaj jakiś ważny sekretarz? O tym, dokąd mam iść rano, jakoś nie myślałem.
Obudziłem się słysząc jakby kroki pod oknem. Wyjrzałem – padał ulewny deszcz, a na wietrze stukała w okno świerkowa gałąź. Spojrzałem na zegarek: wszystkiego spałem 20 minut. Pojadłem sobie tuszonki, zagryzłem herbatnikami i znowu ułożyłem się spać. Przebudziło mnie wycie. Ale na pewno nie wilcze. Głos był bardzo niski i donośny, o mało mi bębenki w uszach nie popękały. Na zegarku była godzina 3:40. Ostrożnie przysunąłem się do okna – deszcz przeleciał, księżyc jasno świecił. Jakieś sto metrów od domu, w zaroślach zobaczyłem, że coś się szamocze. Kiedy to COŚ wyszło z krzaków i zatrzymało się przed domem pomyślałem, że może jeszcze śpię. To z pewnością nie był ani niedźwiedź, ani człowiek. Stworzenie miało około trzech metrów wzrostu, było pokryte gęstą sierścią, ręce sięgały poniżej kolan, poruszało się na dwóch nogach, oczy świeciły czerwono w ciemności. To coś stało przed domem i wyraźnie wąchało moje ślady. Zaczęło podchodzić do domu. Odruchowo sięgnąłem po broń i odbezpieczyłem ją. Wtedy gdzieś w oddali rozległo się przeciągłe wycie. Tajemnicza istota, zapomniawszy o śladach, popędziła w głąb lasu, ale tak szybko na dwóch nogach, że żaden człowiek by jej nie dogonił.
Odetchnąłem z ulgą, jednak do rana i tak przesiedziałem koło okna, a z nerwów zjadłem cały zapas ciastek. Zasnąłem jeszcze raz tuż nad ranem, a po godzinie obudziłem się na dobre. Świeciło słońce, rozejrzałem się po mieszkaniu, ale bardziej interesowało mnie to, gdzie się obecnie znajduję i czy nie zetknę się w lesie z tym czymś, co widziałem w nocy. Popatrzyłem na mapę: na logikę biorąc, powinienem znajdować się w trójkącie Wiluj – Lena, zamkniętym z dołu jeziorami. Ale do Leny dawno już powinienem dojść.
Wybrałem się z domu, na koniec rzuciłem okiem na fasadę: na górze widniał napis „1852”. Ech, potrafili kiedyś budować, pomyślałem sobie. Tyle lat minęło, a budynek stoi. Postanowiłem iść dalej na wschód. Szedłem tak cztery godziny. Kiedy przysiadłem, żeby trochę odetchnąć, zobaczyłem w górze samolot – An-2 płynął powoli na północ. Wstałem i poszedłem też na północ… Krótko mówiąc, koło godziny 9 wieczorem wyszedłem w końcu do małej wioski, wszystkiego jakieś 20 domów, z lądowiskiem i barakiem koło niego. Zastukałem. Komendant przyjął mnie, jak swego, polał gorzałki i zaczął rozpytywać. Okazało się, że przewędrowałem gdzieś na północ ponad 70 km, co przez dzień nijak nie da się zrobić, a poza tym musiałbym przeciąć Lenę, albo jakąś inną rzekę. Komendant powiedział, że zdarza się, że ludzie wychodzą w tajgę na parę dni, a wracają po kilku miesiącach, myśląc, że dwa dni ich nie było. O zagubionym budynku w ogóle niczego nie słyszał, a poza tym w tamtym rejonie nigdy nie było żadnych stałych mieszkańców.
Następnego dnia poleciałem pierwszym śmigłowcem do Jakucka. Razem ze mną leciało kilku geologów, którzy też o tych miejscach nasłuchali się niemało. A jeden z nich powiedział mi nawet, że podobny budynek widział raz w tajdze, ale nie odważył się wejść do środka.
Ot, taka historia przytrafiła mi się podczas weekendowego wędkowania w Jakucji.
tekst i foto olabloga.pl