Do tej pory, przez wiele lat, ochotnicy-amatorzy usiłują zbadać i jakoś wyjaśnić to niewiarygodnie dziwne i straszne wydarzenie. Jednak w pełni spójnej wersji, która wyjaśniłaby wszystkie zagadki tej sprawy, dotychczas nie ustalono.
GRUPA DIATŁOWA
W dniu 23 stycznia 1959 r. grupa dziesięciu narciarzy z klubu turystycznego wyruszyła na wędrówkę po północnej części obwodu Swierdłowskiego. Większość uczestników wyprawy stanowili studenci albo niedawni absolwenci Politechniki Uralskiej. Kierownikiem grupy był doświadczony turysta Igor Diatłow. Mimo młodego wieku, wszyscy mieli solidne doświadczenie turystyczne. Niektórzy z nich już wcześnie razem brali udział w podobnych wyprawach.
Zadaniem tej wycieczki było przejście na nartach przez lasy i góry Północnego Uralu wraz z wejściem na szczyty Otorten i Ojko-Czakur.
Początkowo grupa przemieszczała się po terenie zamieszkałym. Z miasta Iwdiel przejechali autobusem do osiedla Wiżaj, a potem przygodnie spotkaną ciężarówką i na saniach do małej zagubionej wioski. 28 stycznia, akurat przed rozpoczęciem aktywnej części wyprawy, kiedy skończyły się zabudowania i dalej trzeba było poruszać się po bezludnym terenie, jeden z uczestników doznał urazu nogi musiał zejść z trasy. Pozostało 9 narciarzy: 7 mężczyzn i 2 kobiety.
O dalszych wydarzeniach wycieczki wiadomo tylko z pozostawionych dzienników i zdjęć uczestników.
Do końca stycznia turyści przeszli na nartach w dół rzeki Łozwy, a następnie w dół jej dopływu – Auspii. Miejsca były bezludne, często grupa szła śladami miejscowych myśliwych Mansów (naród ugrofiński, dawna nazwa: Wogułowie). Często napotykali wykonane przez nich nacięcia na drzewach, za pomocą których myśliwi wymieniają się wiadomościami z innymi oraz znaczą swoje szlaki. Aby odciążyć plecaki przed wejściem na północno uralską górę Otorten, grupa urządziła w dolinie rzeki Auspii obóz-bazę, zabezpieczoną przed zwierzyną i ptakami. W bazie zostawili 55 kg żywności, część odzieży, zapasowe narty, apteczkę i inne drobne rzeczy. W stronę góry wyruszyli po południu, prawdopodobnie ok. godziny 15.
1 lutego 1959 r., przeszedłszy zaledwie 2 km od bazy, grupa zatrzymała się na nocleg na zboczu góry Chołatczachl (w języku Mansów znaczy to: „Góra Umarłych”). Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Grupa rozbiła namiot na zboczu góry, według szacunków ekspertów, o godzinie 17. W dniu 12 lutego narciarze powinni dojść do końca trasy, do wioski Wiżaj, wysłać telegram do uczelnianego klubu sportowego, a 15 lutego wrócić do Swierdłowska. Jednak ani w wyznaczonym dniu, ani później, w końcowym punkcie trasy grupa się nie pojawiła. Postanowiono rozpocząć poszukiwania.
POCZĄTEK AKCJI POSZUKIWAWCZO-RATOWNICZEJ
22 lutego rozpoczęto prace poszukiwawcze, na trasę wysłano odpowiednie oddziały. Dookoła na setki kilometrów nie było żadnej wioski, całkowicie bezludne pustkowia.
26 lutego natknięto się na namiot. Wejście do namiotu wystawało spod śniegu i było przymknięte, a pozostała część była przysypana warstwą śniegu grubości 15-20 cm. Obok namiotu stały kijki od nart i para desek. Ściana zwrócona w kierunku zbocza była rozcięta.
Później namiot odśnieżono i zbadano. Spad namiotu od zbocza był rozcięty i rozerwany w kilku miejscach. Dwa znacznych rozmiarów kawałki tkaniny były oderwane. Jak wykazała ekspertyza, płótno namiotu było rozcięte nożem od wewnątrz.
Namiot był rozbity zgodnie z wszelkimi regułami. Do naciągu wykorzystano wbite w śnieg kijki i narty. Wyrównano w śniegu plac, na nim ułożono narty, potem rozłożono plecaki, na nich śpiwory, a na samym wierzchu ciepłe rzeczy, w głowach 9 par butów. Wewnątrz namiotu leżała odzież, kurtki, skarpety, trzy walonki, naczynia, siekiery, piła, żywność, nadcięta słonina (obok znaleziono nóż), pełna butelka wódki i inne przedmioty. Tam też odnaleziono dzienniki członków grupy, notatniki, plan marszruty, trzy aparaty fotograficzne z wyposażeniem i mnóstwo innych osobistych rzeczy, łącznie z pieniędzmi.
Wyglądało tak, jakby grupa znajdowała się na etapie przebierania się i przygotowywania do noclegu.
Na zewnątrz, nieco poniżej rozcięć ściany namiotu, leżały rozrzucone czapki narciarskie, drobne przedmioty, obok wyłączona latarka. Jeszcze jedna latarka, ale w pozycji włączonej, z rozładowaną baterią, leżała ok. 100 m poniżej namiotu.
Żadnych śladów walki w namiocie ani obok niego nie stwierdzono, jednak namiot okazał się całkowicie pusty. Nikogo w nim nie było.
STRASZNE ZNALEZISKA
Następnie przed poszukiwaczami zaczął się odsłaniać cały szereg strasznych i tragicznych zagadek.
Ślady wokół namiotu wskazywały na to, że cała grupa Diatłowa nagle i jednocześnie, z nieznanego powodu, opuściła namiot, z tym, że nie wyjściem ale przez rozcięcia w ścianie. Ludzie wybiegli przy tym z namiotu na mróz nawet bez butów i niekompletnie ubrani.
Następnie zwartą grupą, praktycznie w szeregu, poszli w skarpetach na śniegu i mrozie w dół zbocza. Ślady wskazują, że szli nie tracąc jeden drugiego z oczu. Z charakteru śladów można było odczytać, że ludzie nie biegli w panice, ale odchodzili zwykłym krokiem.
Grupa nie zaczęła jednak wracać do swojej bazy po przebytej już drodze, ale oddalała się w przeciwną stronę, w kierunku najbliższego lasu.
Następnego dnia, 27 lutego, w odległości 1,5 km od namiotu i w dół zbocza na 280 m, obok wysokiej sosny (Rosjanie nazywają ten gatunek cedrem syberyjskim) znaleziono ciała Jurija Doroszenki i Jurija Kriwoniszczenki. Ratowników zaskoczył fakt, że oba ciała były tylko w bieliźnie.
Dookoła były rozrzucone drobne przedmioty: nadpalona skarpeta, koszula, chustka, pieniądze (8 rubli). Śnieg był zdeptany.
Zauważono przy tym u Doroszenki opalone z prawej strony włosy i prawą stopę, a u drugiego – na odwrót. Na rękach mieli lekkie rany. Obok leżących ciał odkryto ognisko, które sądząc po grubości węgli, paliło się ok. 2-3 godziny, zanim zgasło. Przy czym zgasło nie z braku opału, ale ponieważ przestano go podkładać.
Na sośnie do wysokości dwóch metrów obłamane były wszystkie gałęzie. Część z nich leżała koło ogniska. Oprócz tego na stronie drzewa zwróconej w kierunku zbocza, na którym stał namiot, gałęzie były obłamane na wysokości 5 m. Część z nich leżała na ziemi, a część wisiała na niższych konarach. Wyglądało na to, że ludzie zrobili sobie coś rodzaju okna, aby z wysokości obserwować drogę, którą tu przyszli.
Stało się jasne, że pod sosną były nie dwie osoby, ale więcej, o czym świadczyła ogromna praca przy drzewie.
Około 300 m od tej sosny w górę zbocza, w kierunku namiotu, znaleziono ciało Igora Diatłowa. Leżał skierowany głową w stronę namiotu, obejmując ręką pień brzózki. Miał na sobie spodnie narciarskie, sweter, futrzany kaftan. Na prawej nodze – skarpetę wełnianą, na lewej – bawełnianą. Zegarek na jego ręce zatrzymał się na godzinie 5:31. Lodowy szron na twarzy wskazywał, że przed śmiercią oddychał w śnieg. Na ciele miał lekkie urazy – otarcia, zadrapania, na lewej dłoni powierzchowną ranę.
Jakieś 330 m od Diatłowa, w górę stoku, pod śniegiem znaleziono ciało Ziny Kołmogorowej. Była ciepło ubrana ale bez butów. Widać było u niej ślady krwawienia z nosa, na dłoniach otarcia, niewielkie skaleczenie na prawej dłoni.
Po kilku dniach, 5 marca, około 180 m od ciała Diatłowa i 150 m od Kołmogorowej, znaleziono pod warstwą śniegu ciało Rustema Słobodina. On też był ciepło ubrany, przy czym na prawej nodze miał walonek włożony na cztery skarpety (drugi walonek znaleziono w namiocie), a na drugiej nodze tylko skarpety. Jego zegarek wskazywał godzinę 8:45. Na twarzy widać było szron i krwawienie z nosa.
Charakterystyczny dla znalezionych turystów był ich osobliwy kolor skóry: według dokumentów ekspertyzy szaroniebieski, według relacji krewnych – brązowy z ciemnym odcieniem. Badania wykazały, że ich śmierć nastąpiła w wyniku zamarznięcia. Śladów alkoholu we krwi nie stwierdzono.
Od lutego do maja, w kilku etapach, odbywały się poszukiwania pozostałych turystów. Podzielono teren na kwadraty i systematycznie przeszukiwano metr po metrze. Zmieniały się kilka razy ekipy, ale efekt wciąż był zerowy.
- Tablica pamiątkowa
- vimana.su
Początkowo zarówno prowadzący śledztwo, jak i ratownicy przypuszczali, że śmierć turystów w rejonie góry Otorten była wynikiem gwałtownego pogorszenia się pogody. Huraganowy podmuch wiatru mógł zrzucić kilku narciarzy w dół zbocza, a reszta pośpieszyła im z pomocą. Nikt jednak nie zdołał wrócić do namiotu i wszyscy zamarzli. Po tym jednak, jak zaczął tajać śnieg, zaczęły ukazywać się przedmioty, które wskazały kierunek dalszych poszukiwań. Nowe odkrycia były tak straszne, że o żadnej wersji wypadku z huraganem nie mogło być mowy.
NOWE STRASZLIWE ODKRYCIA
Na początku maja odsłonięte złamane gałęzie i kawałki odzieży doprowadziły poszukiwaczy do mocno zasypanego śniegiem koryta strumienia, jakieś 50 m od sosny. Na głębokości 2,5 m odkryto jakby podłogę z 14 pni niewielkich jodeł i jednej brzózki długości do 2 m. Na pniach leżały gałęzie jodłowe i kilka sztuk odzieży. Układ przedmiotów wskazywał na „siedzące miejsca” dla czterech osób.
W dniu 4 maja w odległości 6 m od wyścielonego miejsca odkryto kolejne ciała. Znajdowały się pod 2,5 metrową warstwą śniegu w korycie topniejącego już strumienia.
Najpierw znaleziono Ludmiłę Dubininę – ona zastygła klęcząc twarzą w kierunku wodospadu strumienia. Pozostali byli nieco dalej. Aleksander Kolewatow i Siemion Zołotariow leżeli obok siebie na krawędzi strumienia, Nikołaj Thibeaux-Brignolle znajdował się najniżej, w wodzie strumienia.
Na zmarłych i na ziemi znaleziono fragmenty odzieży – spodnie, swetry. Prawdopodobnie było to ubranie odcięte od zwłok Kriwoniszczenki i Doroszenki, znalezionych jeszcze w lutym koło sosny.
W odległości 15 m od potoku w stronę sosny, w miejscu ścięcia wierzchołków drzew na wyściółkę, odkryto pół swetra i pół spodni narciarskich.
Thibeaux-Brignolle i Zołotariow byli dobrze ubrani. Gorzej było z Dubininą – spodnie miała porwane i miejscami nadpalone. Na lewej nodze miała skarpetę owiniętą w nadpalony kawałek wełnianego kaftana. Kolewatow miał rozerwane miejscami i nadpalone rękawy kurtki, podobnie jak skarpety.
Wszystkie ciała miały straszliwe uszkodzenia, które powstały jeszcze za życia. Thibeaux-Brignolle miał wieloodłamkowe uszkodzenie kości skroniowej. U Kolewatowa złamań nie stwierdzono; miał natomiast głęboką ranę głowy. Dubinina i Zołotariow mieli połamane żebra i ubytki części głowy.
NIEWYJAŚNIONE
Cały obraz tragedii wskazuje na liczne zagadki i osobliwe zachowania grupy Diatłowa, z których większość pozostała praktycznie niewyjaśniona.
- Dlaczego ludzie zamarzli, chociaż mieli ognisko i opał?
- Dlaczego z namiotu wyszli w dół zbocza, a nie po swoich śladach do bazy?
- Skoro szybko rozcięli namiot i pośpiesznie go opuścili, to dlaczego potem wolno poszli zboczem w szeregu?
- Dlaczego nie trzymali się razem do końca, ale zginęli grupami w różnych miejscach i czasie?
- I najważniejsze: co ich zmusiło do rozcięcia jedynego namiotu i wyskoczenia na mróz bez normalnej odzieży?
- Co przeszkadzało im w powrocie do namiotu, choćby po resztę ubrań, i zmusiło odejść na półtora kilometra?
- Jak mogli doznać tak ciężkich uszkodzeń ciała na śniegu?
Pytań jest całe mnóstwo, odpowiedzi brak. Istnieje kilka podstawowych grup hipotez w sprawie tragedii.
- Zejście lawiny
- Wersja szpiegowska
- Katastrofa techniczna mająca związek z próbą broni przez wojsko
- Zlikwidowanie grupy przez wojsko albo spec-służby
- Kłótnia między uczestnikami wyprawy
- Napad zbiegłych więźniów
- Śmierć z rąk Mansów (lokalna ludność)
- Przyczyny paranormalne (Yeti, UFO)
Niestety, żadna z hipotez nie wyjaśniała do tej pory wszystkich okoliczności śmierci 9 turystów w górach Uralu. Dla porządku wspomnimy o jeszcze jednej wersji tamtych wydarzeń.
A może turyści zostali zmuszeni do zdjęcia butów i wyjścia boso? Może zadanie polegało właśnie na doprowadzeniu ich do zamarznięcia, do zabicia w tak wymyślny i okrutny sposób? I nie chodziło tutaj o kradzież, wypicie wódki, zastrzelenie ofiar – tylko po prostu: zamrozić i do wody. A resztki grupy, cztery osoby, które okazały się zanadto wytrzymałe? Dwóm połamano żebra, jednemu głowę, okaleczono kobietę – po to, aby nie mogli uciec. Aby wreszcie zamarzli. Narzuca się pytanie o motywy: skoro nie napad rabunkowy, nie zemsta za profanację świętego miejsca (wersja odrzucona w śledztwie), to co?
Życie uczy, że najbardziej tajemnicze i zagadkowe rzeczy mają czasem banalne i proste rozwiązania. Wśród miejscowej ludności wielu było takich, którzy nienawidzili władzy radzieckiej i mieli ku temu powody. Nieoczekiwanie na ich tereny przyszli młodzi komuniści-ideowcy, aby uczcić XXI Nadzwyczajny Zjazd KPZR, który odbywał się w dniach od 25 stycznia do 5 lutego 1959 r. Motyw był, okazja sama się nadarzyła, a sposobów, jak dokonać zbrodni w sposób doskonały, żyjący od wieków w ekstremalnych warunkach tubylcy nie musieli daleko szukać. Mróz zabija skutecznie i bez śladów…
https://www.olabloga.eu/tragedia-grupy-diatlowa