Pisałeś o tej historii wielokrotnie, narosło wokół niej wiele mitów. W 1961 roku dzieci z Lublina pojechały na wycieczkę do Kazimierza. Trzynaścioro z nich straciło życie w Wiśle.
To była jedna z największych tragedii w naszym regionie. Ówczesne władze dość niechętnie mówiły jednak o tym wydarzeniu. Nie mieściło się ono w socjalistycznej konwencji państwa, gdzie tragedie i wypadki były „zarezerwowane” dla państw zza żelaznej kurtyny. Opisywałem tę historię kilkakrotnie, docierałem do świadków zdarzeń. Doczekała się ona również opisu bardziej znanego ode mnie pióra. Kazimierz Brandys w swoich „Listach do pani Z.” odnotował, że do zdarzenia doszło w wigilię św. Jana. Jak co roku, w Kazimierzu miały się odbywać tradycyjne Sobótki. Podczas tej dorocznej zabawy puszczano wianki, tańczono i śpiewano, rozpalano ogromne ogniska, które płonęły po obu stronach rzeki. Nikt nawet nie przypuszczał, że święto organizowane w najkrótszą noc w roku poprzedzi dramat.
„(…)W południe między domem PTTK a kamieniołomami, niedaleko brzegu, utonęło trzynaścioro dzieci z wycieczki. Miejsce nie było przeznaczone do kąpieli. Dwoje dzieci i nauczycielkę, która rzuciła się na pomoc, wyratowali robotnicy pracujący przy tamie. Nie zdołano wyłowić wszystkich ciał. Rodzice dowiedzieli się o wypadku z komunikatu radia lubelskiego, który nie podał nazwisk ofiar. Wysiadali z taksówek na rynku, wiedząc, że za chwilę usłyszą prawdę. Widziałem mężczyznę siedzącego obok małej dziewczynki; była jedną z dwojga, drugie utonęło. Na rynku stał autobus, który przywiózł wycieczkę, otaczały go grupki ludzi o zaczerwienionych oczach. Co parę minut zajeżdżała „Warszawa” z lubelskim numerem. Rodzice dowiadywali się zaraz na rynku. Uratowane dzieci czekały w autobusie. Nauczycielkę zatrzymano w komisariacie milicji. Rodziców, których dzieci nie było, zawożono nad rzekę, na miejsce wypadku. Ciągle szukano zatopionych ciał (...) – tak pisał. Starsi lublinianie wspominają do dziś pogrzeb ofiar, który zgromadził tysiące ludzi. Z tych uroczystości pojawiła się jednak prasowa relacja wraz ze zdjęciami. Według medialnych doniesień udział wzięło kilka tysięcy osób. Były to z całą pewnością zaniżone dane, sądzę, że ludzi było znacznie więcej.
Nikomu z władz wtedy nie zależało na rozgłosie. Pisałeś, że do pogrzebu nie dopuszczono nawet części księży.
Ówczesne władze nie chciały dopuścić do udziału zbyt dużej liczby księży na pogrzebie. Ksiądz Chomicz opowiadał mi, że wezwali wówczas proboszcza do urzędu wojewódzkiego i zapowiedzieli, że w pogrzebie mogą wziąć udział jedynie księża parafialni. Obawiali się manifestacji.
Do 28 czerwca rano – na dzień planowanego pogrzebu – nie znaleziono jeszcze ciał dwójki dzieci: chłopca i dziewczynki Podjęto decyzję, że pogrzeb odbędzie się dla jedenastu ofiar. Kilka godzin później odnaleziono ostatnie dwa ciała. Były na wysokości klasztoru betanek w Kazimierzu, czyli kilka kilometrów od miejsca wypadku. Pogrzeb wprawdzie się opóźnił, ale wszystkie dzieci spoczęły w zbiorowej mogile przy ul. Lipowej. Trzynaście trumien załadowano na wypożyczone żuki z FSC. Za wszystko, łącznie z trumnami zapłaciło miasto.
Ta wycieczka do nadwiślańskiego miasteczka miała być nagrodą dla pięcioklasistów z SP nr 17 przy ul. Krochmalnej za dobre wyniki w nauce. Nie wszystkie dzieci pojechały wtedy do Kazimierza. Niektórych rodziców nie było na to stać. Dzień przed wyjazdem, 29-letnia nauczycielka wychowania fizycznego przedstawiła ówczesnej kierowniczce szkoły plan wycieczki. W programie była m.in. wspinaczka na basztę, Górę Trzech Krzyży, zwiedzanie spichlerza i jako ostatni punkt – właśnie kąpiel w Wiśle. 28-osobową grupą opiekowały się trzy nauczycielki. Program przebiegał zgodnie z planem.
Miejsce, w którym utonęły dzieci.
Po zwiedzaniu miasteczka, dzieci razem z opiekunkami znalazły się na brzegu Wisły – ok. 300 metrów w górę rzeki od schroniska PTTK na końcu ul. Krakowskiej. Jedna z wersji tragedii zakładała, że dzieci weszły w tym miejscu na tzw. lotny piasek, który zaczął osuwać im się spod nóg. Ponieważ trzymały się za ręce, jedno pociągało za sobą drugie i po kolei wpadały do wody. W tym miejscu było niestety głęboko. Nie miały żadnych szans na ratunek. Nauczycielka uratowała trojkę z nich. Reszty nie dała rady…Zanim rozpoczęło się śledztwo w sprawie tego wypadku, media znalazły już winnego.
Nie czekając na jakiekolwiek wyroki, zrzuciły winę na 29-letnią wówczas nauczycielkę wf, panią Jadwige. Bez żadnych skrupułów zamieściły jej nazwisko w gazecie. Ani słowem nie wspomniano, co w czasie feralnego zdarzenia robiły wówczas dwie inne opiekunki, które gdzieś się wówczas zapodziały i zostawiły wuefistkę samą z dziećmi. W procesie, który trwał zaledwie kilka dni poniosły one najmniej dotkliwą karę – oprócz oczywiście traumatycznych przeżyć. Zostały przeniesione do innej szkoły. Kierowniczka szkoły wkrótce po wypadku zachorowała i przeszła na emeryturę.
I właśnie historia pani Jadwigi stała się legendą Lublina. Krążyły opowieści, że oszalała, że po wyjściu z więzienia chodziła po mieście z lalką lub misiami, powtarzając „gdzie są moje dzieci?”. Ty, jako jedyny do niej dotarłeś. Rozmawiałeś z nią wiele lat po tragedii.
Tak, ją jako jedyną ukarano więzieniem. Trafiła za kratki. Usłyszała wyrok: 3,5 roku więzienia. Wyszła na wolność wcześniej, bodajże po 8 miesiącach. Długo nie mogła znaleźć zatrudnienia. W końcu pomógł jej mój znajomy. Jadwiga H. aż do emerytury pracowała przy organizacji sportowych zajęć dla młodzieży. Znajomy, który pomógł jej z znalezieniu pracy, miał przez jakiś czas problemy z tego powodu. Ale dzięki niemu udało mi się panią Jadwigę odnaleźć. Uznałem, że to dziwne, że piszemy o tej historii, a nikt nie chce dotrzeć do jej tragicznej bohaterki. Pojechałem do niej w 2017 roku. To wtedy była ponad 80 - letnia kobieta. Przemiła osoba. Wpuściła mnie do mieszkania, miała łzy w oczach. Powiedziała, że ta historia naznaczyła piętnem całe jej życie, że wstaje każdego ranka i widzi ten dzień i te dzieci. Nie chodziła jednak po mieście z misiami czy lalką, nie oszalała, chociaż jej los był bardzo ciężki. Mówiła mi, że jak mantrę powtarza jedno zdanie - „Boże skoro ich zabrałeś do siebie, to miałeś w tym jakiś cel i one są tam szczęśliwe”. Pomyślałem, że może warto byłoby zrobić film, o tym wydarzeniu, które wstrząsnęło Lublinem, póki pani Jadwiga żyje. Ale kategorycznie odmówiła. Powiedziała, że nie będzie bardziej rozdrapywać ran.
Rozmawiała Magdalena Gorostiza
zdjęcie Krzysztof Załuski