Nikt z nas chyba nie spodziewał się w najczarniejszych snach wirusa, który zamknie świat. Kiedy minął pierwszy szok lockdownu i znowu wyszliśmy z domów, okazało się, że świat nie wrócił do normy. Każdy z nas ma inne doświadczenia. A jak epidemia zmieniła ich życie?
Tatiana Cichocka, nauczycielka Movement Medicine i hawajskiej pracy z ciałem, dziennikarka, podróżniczka.
Pod koniec lutego pojechałam z przyjaciółką do Egiptu. Chciałyśmy wypocząć przed pracą i się do niej przygotować – w połowie marca miała przyjechać do nas grupa kobiet. Zabukowałyśmy hotel, opłaciłyśmy specjalny żaglowiec, którym miałyśmy płynąć po Nilu i zwiedzać świątynie starożytnego Egiptu. Mówię miałyśmy, bo na dwa dni przed ich przyjazdem okazało się, że Polska może zamknąć granice. I z bólem serca postanowiłyśmy wszystko odwołać. Dziewczyny nie przyjechały, potraciłyśmy sporo kasy, bo zaliczek mimo prób nie udało się odzyskać od Egipcjan. A my stanęłyśmy przed decyzją – wyjeżdżamy natychmiast czy zostajemy. Postanowiłyśmy zostać jeszcze chwilę. A dwa dni późniek nie było już nawet jak wracać. I tak spędziłyśmy 5 miesięcy w Luksorze. Z perspektywy mam wrażenie, że wygrałyśmy los na loterii. Wszyscy radzili nam żeby wracać natychmiast jakimiś samolotami zbierającymi takich jak my rozbitków.
Tymczasem my mieszkałyśmy na wsi, nad rzeką, w cieple, było słońce, przyroda, wokół niewielu ludzi. Nie musiałyśmy mieć kwarantanny, bo w Egipcie poza zamknięciem restauracji, szkół i świątyń została wprowadzona jedynie godzina policyjna, w ciągu dnia życie się toczyło normalnie. Z Polski dochodziły przerażające wieści o ludziach siedzących tygodniami w mieszkaniach. Hotel, który stał się naszym zastępczym kwarantannowym domem to były malutkie domki z ogródkami, panowie z obsługi gotowali nam jedzenie, dbali o nas – bo byłyśmy tylko we dwie, więc czułyśmy się tam niemal lepiej niż w domu. Były lęki – o rodzinę. Obie mamy synów, którzy studiują no i rodziców w Polsce.
Niepewność, co dalej, kiedy się zobaczymy, jak to się skończy.
Na początku zostałyśmy praktycznie bez pieniędzy, całe szczęście część pracy udało się przenieść online. To duży zysk tego czasu. Poczułam też duże wsparcie - od przyjaciół, rodziców. Znajoma z Hawajów przeczytała na fejsbuku, że utknęłam w Egipcie i sama z siebie przesłała mi pieniądze na początek, zanim się ogarnęłam z pracą. To był tak nieoczekiwany i piękny gest. Doświadczyłam wiele bezinteresownego dobra od ludzi.
Mam wrażenie, że ta sytuacja wielu osobom otworzyła serce. W tym mnie.
Dzięki coronie poznałam prawdziwy, nieturystyczny Egipt. Intymnie. Od podszewki. Poprzez kontakt z miejscowymi ludźmi. Przeżyłam z nimi święty miesiąc Ramadan, który zasługuje na osobną opowieść. Nauczyłam się podstaw arabskiego. Żeby się czymś zająć uczyłam angielskiego trzy córki Hassaniji, naszej najbliższej wioskowej sąsiadki. Rahma, Fatma i Amira nie chodziły do szkoły. Patrzyłam na to, jak wpływa pandemia na tamtejszych ludzi. Mieszkańcy Luksoru w większości żyją z turystyki. A ta z dnia na dzień – zamarła. Ich życie zmieniło się drastycznie. Zbiednieli, wielu nie ma co jeść. To też historia na osobną opowieść.
Dość powiedzieć, że we dwie płacąc za pobyt w naszym hoteliku utrzymywałyśmy przez ten czas praktycznie 5 rodzin. Wielka lekcja pokory. Uświadomiłam sobie, że tak niewiele wiem o świecie, że jestem uprzywilejowana, zamknięta w swoim stosunkowo zamożnym środowisku, mieszkam w Warszawie i mam niewielki kontakt z tym jak inaczej można żyć. Covid doświadczył wielu. Kiedy zachorowała matka naszego przyjaciela, który przed pandemią utrzymywał rodzinę z tego, że oprowadzał turystów po świętej górze luksorskiej, nie mieli jak jej leczyć. Przez internet udało mi się zebrać wśród znajomych w dwa dni pieniądze na operację dla niej. To było coś pięknego. Zrozumiałam, że ludzka siła tkwi w połączeniu, w dzieleniu się z innymi tym co mamy. To jest ta słynna obfitość, o której tyle się mówi w świecie rozwojowym. W izolacji umieramy. Razem możemy wszystko.
Katarzyna Głuszak, dziennikarka, samotna mama 4-letnich bliźniąt.
Pandemia nie skończyła się - ani w czerwcu, ani w lipcu, ani wbrew nadziejom i prognozom – nie wyhamowała w wakacje (czego można też było się spodziewać, bo w krajach o wysokich temperaturach wirus też hulał). Mamy wrzesień i świat zdaje się godzić z faktem, że być może nigdy nie pozbędziemy się całkiem koronawirusa Sars-CoV2 z naszego otoczenia.
Zaczynam dzielić życie na „przed covidem” i „po covidzie” (anglojęzyczne skróty b.c., przed Chrystusem, a.c., po Chrystusie, mogą zyskać nowe znaczenie). Co się zmieniło w naszym życiu?
Minusy:
-
Proza życia, czyli finanse – niestety. Czas, w którym byliśmy zamknięci sami całą dobę (czyli ja + dzieci) niekorzystnie wpłynął na stan mojego portfela. Nie mogłam pracować tyle, co przedtem. Z uwagi na specyfikę mojej umowy, nie mogłam skorzystać z zasiłków opiekuńczych czy płatnych zwolnień.
-
Po zmniejszeniu obostrzeń, dzieci w nowym reżimie chodzą na mniej godzin do przedszkola. Doszło do tego „odmrożenie” przychodni i poradni, a więc nadrabianie zaległych spotkań i wizyt – czyli kolejne zajęcia uszczuplające mój czas pracy. A w efekcie – moją wydajność, efektywność i zarobki. Już myślę, jak jesienią oszczędzać i jak organizować życie, żeby pracować z dziećmi u boku, bo nie mogę wykluczyć np. ponownego, choćby czasowego, zamknięcia przedszkola.
-
Stan psychiczny – szczególnie u jednego z dzieci w trakcie zamknięcia nasileniu uległy zachowania kompulsywne, stało się nerwowe, płaczliwe. Po otwarciu przedszkola, po długich 67 dniach! – szczęśliwie nastąpiła zmiana o 180 stopni: dziecko radosne, spokojne... Ja sama – będą dwa miesiące stale z dziećmi (i ich wrzaskami), pozbawiona możliwości normalnej pracy, treningu, krótko mówiąc - złapania oddechu, pogrążałam się w marazmie i obniżeniu nastroju, o krok od depresji.
-
Samotność w sieci – wiele kontaktów uległo zamrożeniu, praca w wersji zdalnej redukuje interakcje. Słowo pisane na różnych komunikatorach czy nawet sporadyczne wideokonferencje, nie dadzą tego, co przynosiło dawniejsze obcowanie z ludźmi – choćby miała to być rozmowa o pogodzie przy ekspresie do kawy. „Na żywo” mieliśmy spontaniczną wymianę zdań, powiew świeżości, każdy „przynosił” coś nowego. W sieci mamy milczenie, „martwą” wymianę pisanych zdań. Brakuje mi kontaktów zawodowych i prywatnych. Część osób, ze względu np. na swoich bliskich – starszych czy chorych – rezygnuje w ogóle ze spotkań, także na gruncie prywatnym.
-
Brak życia towarzyskiego – tego lata nie chodziliśmy na spotkania w plenerze, na koncerty, imprezy. Nie tylko dlatego, że dbaliśmy o zachowanie dystansu. Większość interesujących nas zdarzeń po prostu się nie odbyła. To też frustruje, zasmuca. Brakuje urozmaicenia w życiu, odskoczni. Zawody biegowe, w których miałam zwyczaj startować, w większości odwołano lub skrócono listy startowe do regulaminowych 250 osób.
-
Nuda. Wszechobecna nuda, monotonia. Nie pójdziemy w wiele miejsc, bo są nieczynne. W inne – bo są skupiskiem ludzi, a teraz problemem może być i „zwykła” infekcja.
-
Przedszkole w nowym reżimie rezygnuje z zajęć dodatkowych, z wyjść na teatrzyk, do filharmonii, co było bardzo ważnym elementem edukacji dzieci. Nie będzie przedstawień na dzień babci i dziadka. Dzień za dniem mijają podobnie, w oparach wszechobecnych płynów do dezynfekcji.
-
Zmiany w grupach przedszkolnych, część kolegów i koleżanek trafiła do innych grup. Z uwagi na deklarowane przez rodziców godziny pobytu, część nie wróciła do placówki ze strachu przed zakażeniem. Efekt? Ponowna adaptacja, wejście w nowe relacje, ale i nowe konflikty. To też nie ułatwia zestresowanym maluchom funkcjonowania.
-
Zimny wystrój w przedszkolu – może wydać się to błahe, ale bez obrazków na ścianach, plakatów, dekoracji... to wszystko jest takie smutne. Dzieci nie mogą przynosić rodzicom swoich prac z przedszkola/ Do placówki nie mogą przynieść swoich ulubionych zabawek, które nieraz są niezastąpionym wsparciem dla smutnego przedszkolaka.
-
Maski, dezynfekcja – stały się prozą życia. Moja rodzina myła ręce nim to było modne, więc obecne procedury bywają uciążliwe. Jedno z dzieci nie toleruje zakrywania twarzy. Mnie samej popękały dłonie, aż do krwi, od stosowania preparatu do dezynfekcji.
-
Boję się zachorowania – także tego „zwykłego”, z uwagi na teleporady, problemy z wizytami... Boję się, że będziemy na kwarantannie, że przyjdzie lockdown... Dawniej – jak każdy rodzic – martwiłam się, czy dzieci będą zdrowie. Ale nie bałam się, że oprócz chorób mogą nam szkodzić procedury, przepisy, ograniczenia.
-
Wakacje – spędziliśmy w agroturystykach w okolicy. Chcieliśmy uniknąć tłumu, przelotu samolotem. Jak pokazuje sytuacja niedawno odwołanego lotu z Gdańska do Grecji – obawy nie były bezpodstawne. Nie chodzi wyłącznie o ryzyko zakażenia, ale nie chciałabym utknąć czy to za granicą, czy na kwarantannie. Poza tym jako samotny rodzic w razie hospitalizacji na wyjeździe – czy to mojej, czy dzieci lub jednego z nich – miałabym problem (jakby było ich mało).
-
Urzędy itd. zamrożone przez pewien czas, a teraz otwarte, ale z zachowaniem reżimu. Aczkolwiek okazało się, że do niektórych można się dodzwonić, co dawniej graniczyło z cudem (w innych nadal graniczy).
-
Kolejki – jak za starych dobrych czasów PRL. Dla zachowania dystansu społecznego, w wielu lokalach, urzędach itd. jest redukowana liczba osób, które mogą przebywać na sali. Podobnie w części przedszkoli czy szkół (w naszym przypadku nie ma tego problemu). Na zewnątrz formują się więc kolejki, nie zawsze zachowujące dystans społeczny.
-
Wyznawcy teorii spiskowych – ze zdumieniem ze strony niektórych - zdawałoby się, rozsądnych, niegłupich, wykształconych - znajomych, dowiadywałam się o nadajnikach 5G przemycanych do naszych lasów na sztucznych drzewach, szczepionkach z nanoczipem, nieistnieniu wirusa. To samo można jednak uznać za plus – pandemia obnażyła prawdziwe oblicza.
Plusy:
Czy w całym tym szaleństwie jest coś „na plus”? Owszem. Teleporady, ale tylko w przypadku np. odbioru na zaświadczenia czy recept. Dawniej musiałam rejestrować się na wizytę, stać w poczekalni obok nierzadko chorych osób. ,Obecnie – dzwonię do przychodni, mówię rejestratorce, w czym rzecz, dostaję po chwili kod do recepty lub informację, że zaświadczenie jest gotowe do odbioru. Ta ścieżka komunikacji z personelem medycznym, m.in. w przypadku leków stale przyjmowanych na choroby przewlekłe, mogłaby zostać dostępna również po pandemii.
Reasumując: co zmieniło się najbardziej? Oprócz codzienności, do której można (trzeba) się przyzwyczaić? Moim zdaniem, największą zmianą jest fakt, że na nasze stabilne, linearne życie, teraz cień rzuca niepewna przyszłość. Nie wiemy, jakie obostrzenia będą nałożone, a jakie zniesione. Zastanawiam się nieraz, czy życie moich dzieci jeszcze kiedyś wróci do znanej nam precovidovej normy. Czy będą pamiętać, że kiedyś istniał świat bez masek i ograniczeń, że chodziliśmy na koncerty na Moście Kultury przez całe lato, że bywaliśmy beztrosko w kinie? Mam wrażenie, że życie moich dzieci - przez zmiany globalne i lokalne - jest zubożone, a na pewno inne (choć na moje dzieciństwo rzucony był cień Czarnobyla).
Moje dzieci nie pamiętają śnieżnych zim, a za to pamiętają lockdown, pamiętają zamknięte place zabaw, mają też swoje ulubione maseczki.
Leszek Mikrut, wykładowca na UMCS.
Choć już od kilku tygodni spodziewaliśmy się, że nadejdzie (bo w końcu musiała nadejść), to jednak zaskoczyła nas. Byliśmy organizacyjnie i emocjonalnie zupełnie nieprzygotowani na taką ewentualność. Może nie tyle pod kątem zdrowotnym, no bo o walce z zarażeniami to coś każdy z nas wiedział, to jednak pod względem pracy zdalnej – zupełnie nic, kompletne zero!
Świetnie pamiętam, był wtorek, 10 dzień marca AD 2020 r. Miałem ostatnie zajęcia w danym tygodniu na uczelni (bo zazwyczaj komasuję je w dwa pierwsze dni tygodnia, aby potem mieć więcej czasu na zajęcie się tłumaczeniami i publikacjami), gdy w południe dotarła do nas wiadomość, że właśnie dziś Uniwersytet Medyczny w Lublinie zawiesza zajęcia, a inne krajowe uczelnie uczyniły to i wczoraj, i dzisiaj. I to na dwa tygodnie. Ale za kilka godzin okazało się, że nasza uczelnia, idąc tym samym tropem, zamyka drzwi UMCS aż na 6 tygodni. Zrozumieliśmy szybko, że to już nie przelewki. Ale wiedzieliśmy tylko, że mamy udać się do domów i nie przychodzić do pracy. Wydano też wytyczne, co do dalszej pracy.
Zapewne dla koleżeństwa z innych wydziałów wiele szczegółów rektorskich wytycznych nie stanowiło novum. Ale dla nas, humanistów, dla których narzędziem pracy wprawdzie nie jest już tylko przysłowiowa kreda i tablica, jednak niektóre pojęcia brzmiały obco i napawały nas słusznymi obawami. Wirtualny Kampus, Platforma Teams, loginy, hasła, logowania i temu podobne terminy, choć przynajmniej trochę znajome, to jednak mało przekonujące. Rozdzwoniły się telefony, rozgrzały łącza mailowe i komunikatory społeczne. My kontaktowaliśmy się ze studentami, studenci z nami, my wzajemnie ze sobą. Nasza prywatna infrastruktura informatyczna raczej w przeważającej większości nie była dostosowana do zaistniałej nagle sytuacji. No bo i w gruncie rzeczy nie istnieje nawet wymóg posiadania komputera ani przez pracownika, ani studenta. Nie ma też obowiązku biegłej orientacji w całym tym przedziwnym świecie wirtualnej rzeczywistości.
Przyznaję, że przez pewien czas nie miałem kamerki internetowej i w żaden sposób nie mogłem jej nabyć, gdyż po prostu w sklepach i nawet we wszechmogącym Internecie zabrakło tego rodzaju sprzętu. A nie korzystałem wcześniej z kamerki przy komputerze stacjonarnym, gdyż nie była mi nigdy potrzebna. Do laptopa, który zazwyczaj ma wbudowane tego typu urządzenie, też nie czuję estymy, bo nie lubię jego małej klawiatury. Pozostawała mi więc możliwość fonicznego kontaktu ze studentami poprzez sieć telefonii komórkowej. Ta na szczęście działała.
Ale największym problemem był dla nas wszystkich zasięg Internetu, który w wypadku moich studentów, którzy wyjechali do swoich domów na Białoruś czy na Ukrainę lub do Rosji, czasem stawał się on przeszkodą nie do pokonania. Sygnał rwał się, spadała jego jakość. Czasem zajęcia trzeba było przerwać, przenieść na dodatkowy termin, spotkać się nawet po godz. 20.00, gdy uczelnie, szkoły, a nawet i przedszkola kończyły już swoją okupację łączy.
Na przełomie kwietnia i maja, gdy już stała się bardzo prawdopodobną konieczność finalizacji semestru letniego również w trybie on-line, zaczęliśmy się zastanawiać nad kwestią przeprowadzenia egzaminów. Wtedy już w zasadzie wszyscy byliśmy wyposażeni w kamerki i widzieliśmy się nawzajem, a nie tylko słyszeliśmy się. Czasem, szczególnie dziewczęta, nie włączały tych urządzeń, tłumacząc się np. brakiem makijażu, niewyjściowym ubraniem itp. Wtedy nie rozpoczynałem zajęć, dając wszystkim jeszcze kwadrans na „doprowadzenie się do stanu używalności”. Ale zajęcia później przedłużałem.
Te 3,5 miesiąca pandemicznego nauczania on-line - to był okres naprawdę ogromnych doświadczeń, których nie zaznalibyśmy, gdyby nie wirus. Owszem, wolałbym nie poznać tych wszystkich realiów, ale bez nich nie uświadomiłbym sobie też wielu rzeczy. Nie wiedziałbym np., że zdalne prowadzenie zajęć jest - o dziwo - bardziej wyczerpujące niż klasyczne, tradycyjne. Nikt by mnie nie przekonał, gdybym sam nie spróbował. Nie mam pojęcia, czym to jest spowodowane, ale podobnego zdania są wszyscy prowadzący, z którymi rozmawiam, dzielę się swymi doświadczeniami. Samo przygotowanie takich zajęć też jest inne, bardziej żmudne, chyba bardziej dokładne, szczegółowe. Ale z pewnością nie można powiedzieć, że skoro np. od 10 lat "tłukę" te same zajęcia, to tylko przesiądę się z katedry do komputera i wszystko pójdzie po staremu. Tak absolutnie nie jest.
Tego typu forma zajęciowa ma też bezsprzecznie i pozytywne strony. Później można wstać do pracy, nie tracimy czasu na przejazd na uczelnię i na powrót z niej. Ubiór może być bardziej domowy, przynajmniej od pasa w dół. Jednostkę można prowadzić, mając pod ręką filiżankę kawy, kubek z napojem czy nawet - jak twierdzą żartobliwie niektórzy - szklaneczkę whisky lub lampkę koniaku. No, ale ileż tych szklaneczek lub lampek można dziennie spożyć…? Jednak rachunki domowe za pobór energii elektrycznej horrendalnie rosną, zużycie prywatnego sprzętu elektronicznego, w tym i komórek, również. A nie słyszałem, żeby jakikolwiek pracodawca dotychczas wziął to pod uwagę. Może związki zawodowe powinny się zainteresować tym tematem…?
Czy boję się pandemii, zakażenia? Oczywiście, boję się. Przede wszystkim nie wierzę we wszelkie teorie spiskowe przekonujące, iż to wymysł, że jakaś zmowa, że to zwykła grypa… Zbliżam się do wiekowej grupy ryzyka, a może nawet już w niej jestem, więc tym bardziej staram się być ostrożny. Na co dzień po ulicy chodzę bez maseczki, ale wchodząc w jakąkolwiek zadaszoną przestrzeń, zakładam ją. Zapasowe sztuki wożę w samochodzie, noszę w torbie. I nie wstydzę się swojej przezorności, zapobiegliwości, ostrożności. A jeśli ktoś chce to nazwać bojaźnią czy nawet tchórzostwem - to proszę bardzo. Tak, jestem "tchórzem pandemicznym", bo chcę żyć, opiekować się swoją rodziną, pracować i ciszyć się tym, co los mi jeszcze przygotował.
I dlatego cieszę się, że władze mojej uczelni nie zdecydowały się, jak w wypadku MEN, na edukację tradycyjną w nowym roku akademickim. Liczba dobowa zakażeń rośnie, nie wiadomo czy już mieliśmy ich szczyt, czy może to druga (lub powracająca) fala… Dziekani poszczególnych wydziałów mają wkrótce ostatecznie zadecydować, czy i jakie typy zajęć dopuszczą do odbywania się w formie audytoryjnej. Jeśli nawet któryś z prowadzonych przeze mnie przedmiotów uzyska taki status, to wierząc w rozsądek moich przełożonych, ufam, iż grupa zajęciowa będzie niewielka, salę dostanę przestronną, z wielkimi i koniecznie otwierającymi się oknami oraz stosunkowo duża będzie też odległość wykładowcy od studentów. Boję się jedynie zajęć hybrydowych, rozumianych jako 50% studentów w danym tygodniu na zajęciach, a pozostałe 50% w domach. Obawiam się, bo nie rozumiem, a nikt tego nie wyjaśnia, jak ma przebiegać nauczanie tych przebywających w domach słuchaczy. Czy mają być nasze zajęcia audytoryjne nagrywane i udostępniane w formie podkastów? Czy studenci sami, własnym sumptem, mają się starać od kolegów o informacje dotyczące zajęć (jak w wypadku dotychczasowym nieobecności)? Czy może wykładowcy mają prowadzić podwójne zajęcia - raz dla jednej grupy, a po tygodniu te same dla drugiej? A może te drugie - online? Ale w takim wypadku czy wynagrodzenie będzie w formie płatności za godziny ponadwymiarowe, czy będzie ono… bezpłatne? Dużo jest niewiadomych. I choć z matematyki byłem niezłym uczniem w liceum, to takiego równania nie rozwiążę.
Z jednej strony tęsknię za bezpośrednim kontaktem ze studentem, takim face to face, a z drugiej - wolę, abyśmy się wszyscy jeszcze przemęczyli, a byli zdrowsi, abyśmy żyli.
Do tej pory wszystkich swoich studentów najpierw widywałem w normalnych warunkach, a potem dopiero widziałem ich w monitorze. Teraz z pierwszymi rocznikami na studiach I-go i częściowo II-go stopnia będzie inaczej. Owszem, wszystko jest do pokonania, tylko zdobywanie teraz przeze mnie nowych nawyków w 42. roku mojej pracy zawodowej (w jednej i tej samej firmie) nie napawa mnie aż takim entuzjazmem. Jest to wyzwanie, które musimy pokonać, bo przecież "robienie edukacji" nawet online, choć gorsze i mniej chyba skuteczne od tradycyjnego, to jednak nie jest pozbawione sensu. Lepiej to robić, niż niczego nie robić, niż siedzieć z założonymi rękoma.