Kiedy przyszła pora na badanie cytologiczne pacjentka zapisała się do Sanitasu przy ul Hempla w Lublinie.
- Niestety mój "stały" ginekolog już nie przyjmuje w Lublinie. Musiałam znaleźć innego. Moja mama również w tym miesiącu zapisywała się na badanie więc poprosiłam ją żeby zrobiła to przy okazji i za mnie. Biorąc pod uwagę moje poprzednie bardzo nieprzyjemne doświadczenia z kobietą ginekolog zaznaczyłam jedynie - niech to będzie facet. Wizytę u ginekologa miałam umówioną na dość późną godzinę, przyszłam punktualnie. Na wstępie zostałam poinformowana, że mój lekarz się bardzo spieszy - więc o co chodzi - spytał. - Badanie cytologiczne na NFZ - nie przeciągałam. Badanie zrobione, ja się ubieram, a doktor zdążył jeszcze odebrać telefon i wspomnieć, że już kończy. - Czy coś jeszcze? - zapytał. - Tak. Proszę mi wystawić receptę na moje tabletki antykoncepcyjne. - relacjonuje pacjentka. - Ostatnio zrobiłam kilkumiesięczną przerwę, ale chcę wrócić do tych samych, które brałam wcześniej. - odpowiedziałam. I tu zaczął się dramat. Mój nowy ginekolog bez zastanowienia powiedział, że w żadnym wypadku nie dostanę tabletek. Trochę mnie zatkało, ale szybko zapytałam dlaczego? Na moje pytanie doktor odpowiedział pytaniem - Zamierza pani mieć dzieci? - Mam 27 lat więc tak, zamierzam. - To nie ma mowy żebym pani wystawił receptę na tabletki. Pali pani papierosy? - dodał kolejne pytanie. - Tak, popalam. - odpowiedziałam. - To tym bardziej pani nie dostanie ode mnie żadnych tabletek antykoncepcyjnych. Co za idiota pani przepisywał tabletki, pewnie dostał kilka gadżetów od przedstawiciela firmy farmaceutycznej i wcisnął to pani, a pani chyba nie wie z czym to się wiąże - nie będzie pani mogła zajść w ciążę, o proszę bardzo niech sobie pani poczyta - powiedział i wręczył mi wydrukowaną kartkę formatu A4 z tekstem pod tytułem "Tragiczne skutki antykoncepcji".
Ale na tym się nie skończyło. Zdezorientowana pacjentka dostała kolejne instrukcje. Miała zakupić w internecie Afrodytę za 70 zł. Lekarz nie wyjaśnił, co owa Afrodyta oznacza, zapisał tylko nazwę na karteczce.
Jedyna polecana antykoncepcja przez dr.G...
- Wróciłam do domu, włączyłam komputer i parsknęłam śmiechem. Jak się okazało Afrodyta to tester owulacyjny określający dni płodne i niepłodne na podstawie śliny. Ludzie! Pomyślałam sobie: mamy XXI wiek, żyjemy w dobie zapłodnienia in vitro, badań genetycznych na niespotykanym dotąd poziomie, kobiety coraz później decydują się na założenie rodziny, a ja mam zdecydować się na metodę antykoncepcyjną "sprzed stuleci". Nie mam etatu, męża, nie chcę mieć dzieci przed 30-stką, ale mam co miesiąc odchodzić od zmysłów czy jestem w ciąży czy nie, czy to mdłości czy już ciąża, czy test odczytał moją ślinę prawidłowo - mówi pacjentka – Najbardziej ubawiłam się na samą myśl, że za każdym razem będę musiała powiedzieć coś w stylu "Kochanie poczekaj chwilę, muszę splunąć" (wynik otrzymujesz szybko, bo JUŻ PO 5 MINUTACH).... Do tego samego ginekologa już nie pójdę - nie jestem dzieckiem, ale świadomą kobietą, która stara się sama planować swoje życie. Skoro lekarz nie wypisuje recept na tabletki antykoncepcyjne - to może taką kartkę powinien wywiesić na drzwiach swojego gabinetu? Nie kupię Afrodyty, bo nie chcę za 9 miesięcy mieć małej Afrodyty w wózku...
Pacjentka zapowiada, że złoży oficjalna skargę do NFZ i Lubelskiej Izby Lekarskiej.
- Rozumiem merytoryczną rozmowę o przeciwwskazaniach, chęć zrobienia ewentualnych badań dodatkowych – podkreśla. - Rozumiem, że ma prawo proponować również inne środki. Ale wciskanie takich artykułów i bezpodstawna odmowa wypisania tabletek? Gdzie my żyjemy? W średniowieczu? (gm)
Przypominamy także Dlaczego lekarze nie lubią pacjentów?