Od dziecka byłam osobą potwornie wrażliwą, zwłaszcza na krzywdę innych. Wysoko rozwinięta empatia powodowała, że średnio radziłam sobie z okrucieństwem, czy wszelkimi przejawami niesprawiedliwości. Pamiętam wiele takich historii, kiedy moje reakcje na bieżące wydarzenia były totalnie odmienne od zachowania wielu otaczających mnie osób. Z tego względu często spotykałam się z niezrozumieniem i dość bolesną formą bagatelizowania, czy wręcz wyśmiewania moich odczuć oraz uczuć. W efekcie mimo dość silnego charakteru przez wiele lat wkręcałam sobie, że to ze mną jest coś nie tak. Przecież tyle osób nie może się mylić?
Z domu wyniosłam kilka cudnych prawd o życiu oraz system wartości, który sprawił, że mimo wielu przykrych doświadczeń mój kręgosłup moralny cieszy się raczej nienaganną kondycją (w zasadzie nie pamiętam, abym świadomie wyrządziła komuś krzywdę). Rzecz w tym, że część domowych wierzeń ni jak się ma do rzeczywistości – pierwsze, lepsze z brzegu, że do chama zawsze trzeba z kulturą. Otóż nie, życie nauczyło mnie, że choćbyś nie wiem jak kwiecistą mową się zwracała, jaką klasą wykazała, to cham pozostanie chamem i co gorsza ni w ząb nie rozumie Twojego przekazu. Dopiero soczysta k…. rzucona mimochodem pozwoli takiemu znaleźć punkt odniesienia, a im bardziej emocjonalnie akcentowana, tym bardziej cham się boi. A propos strachu – uczono mnie, że zawsze lepszy jest szacunek – z perspektywy czasu wiem, że to zależy od tego, kogo masz naprzeciwko siebie.
Zanim doświadczyłam na własnej skórze konsekwencji „złotych rad, przez wiele lat swojego życia żyłam w błogiej nieświadomości, że ludzie w gruncie rzeczy są różni, a tych szlachetnych naprawdę jest niewielu. I wychodziłam z założenia, że każdy zasługuje na to, aby się nad nim pochylić.
No i się pochyliłam – tak mocno, że zaryłam czołem w ziemię. Intuicja wyła mi od „pierwszego wejrzenia” , ale co tam, trzeba dać każdemu szansę.
Wszystko zaczęło się od decyzji zakończenia kilkuletniej relacji. Postanowiłam odejść z uwagi na brak wiążących decyzji oraz konkretnych działań. Ktoś chciał być ptakiem, ja chciałam zapuścić korzenie. I zdałam sobie sprawę, że perspektywa przyszłości mojego związku opiera się jedynie na słowach, w tym płomiennych deklaracjach uczuć, a nie jak oczekiwałam na dążeniu do wspólnego celu. Cele mieliśmy różne, podobnie, jak charaktery.
Rozstanie, choć dla obu stron równie bolesne, odbyło się w przyjaznej atmosferze. Pierwsze miesiące były bardzo trudne, emocjonalna próżnia i dzika tęsknota, a ponad wszystko kwestionowanie słuszności podjętej decyzji. Klasyka przez którą przechodzi większość.
I nagle pojawił się ktoś inny – w zasadzie znikąd. Ktoś, kto potrzebował pomocy i wypełnił mi tę próżnię. A zaczęło się dość niewinnie – od rozmów po blady świt i wzajemnego (tak mi się wtedy wydawało) wsparcia na poziomie emocjonalnym. Chwilę później wisiałam już na telefonie po kilka godzin, słuchając niemiłosiernych bzdur i kiedy nie mogłam odebrać, dostawałam roszczeniowe smsy, pełne wyrzutów.
Powinnam oprzytomnieć, tym bardziej, że nasza zażyłość miała charakter zwykłej znajomości, a ów człowiek nie leżał w kręgu moich zainteresowań. Nie oprzytomniałam. Wręcz przeciwnie, weszłam w temat głębiej, by finalnie skończyć, jako osoba współuzależniona.
Dziś wiem, że byłam zbyt osłabiona rozstaniem w swoim związku, aby móc racjonalnie myśleć. Zignorowałam własną intuicję, która od samego początku podpowiadała, że pakuje się w niezłe kłopoty.
Od słowa do słowa, od telefonu, do telefonu zaczęły pojawiać się prośby o pomoc w ogarnięciu życiowych spraw, a w perspektywie kolejnych miesięcy, także biznesowych. A ja naiwnie sądziłam, że ktoś po prostu sobie nie radzi i powinnam pomóc. W naturalny sposób pojawiła się między nami jakaś dziwna forma więzi, ale też i tłumik wszelkich prób trzeźwej oceny sytuacji.
Po raz pierwszy coś gwizdnęło mi z tyłu głowy dopiero wtedy, gdy słuchając opowieści emocjonalnego naciągacza dostrzegłam, w jaki sposób wypowiada się o bliskich sobie ludziach i przez kompletny przypadek pod wpływem chwili wyrzuca informacje, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Potem zobaczyłam, że szacunek tej osoby wzbudza jedynie zasobność cudzego portfela i poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz – nigdy tak mocno się jeszcze nie pomyliłam. Ani się obejrzałam, jak zaczęły pojawiać się teksty o trudnej sytuacji finansowej i oskarżenia o to, że nie pytam, czy ten ktoś ma za co żyć. Być może pochyliłabym głowę, gdyby nie wiedza na temat jego zagranicznych wojaży z opcją all inclusive w najdroższych hotelach i szastanie kasą. Ktoś, kto ma trudną sytuację – niezależnie od tego, czy finansową, czy życiową nie trwoni bezrefleksyjnie swoich pieniędzy.
A potem było już z górki – setki sytuacji, w których łapałam człowieka na kłamstwie i co dziennie telefony okraszone stekiem epitetów tylko dlatego, że zdążyłam się zorientować w tych wszystkich krętactwach.
Doszło do tego, że zaczęłam kwestionować swoją wartość, jako człowieka – tak silnie ta osoba potrafiła zachwiać moją samooceną. Miałam jednak to szczęście, że otaczały mnie mądre osoby, na których zawsze mogę polegać. Dzięki rozmowom z nimi po 2 latach toksycznego związku, powiedziałam stop i przestałam odbierać telefony. Z dnia na dzień. Zakończenie tej znajomości nie było jednak proste, bo tym razem trafiłam na kogoś, kto chorował, jeśli nie postawił na swoim.
Punktem honoru było dla "ktosia" doprowadzenie do sytuacji, w której sam odejdzie. Problem w tym, że miałam tego pełną świadomość, a moje urwanie kontaktu bez pożegnania i dalsza ignorancja były celową formą zemsty za miesiące upokorzeń.
Przez pierwsze miesiące niemalże codziennie dostawałam smsy, a potem przez kolejne lata każdego miesiąca co najmniej po jednym – aż do zarzygania. Przeczytałam kilka, a potem kasowałam wszystkie, jak leci. Dostawałam też zaproszenia na portalach społecznościowych z lipnych kont, jakbym zupełnie się nie domyśliła, że adres mailowy, użyty do rejestracji należy do tej osoby – bardzo inteligentne posunięcie.
Dziś nie jestem już tak naiwna, ba doceniam również wszystkie nieprzyjemne doświadczenia życiowe, bo dały mi cenną lekcję. Mam też świadomość, że to ja decyduję i nie muszę robić niczego wbrew sobie, zwłaszcza narażać się na dodatkowe stresy, czy utratę poczucia komfortu. W końcu nauczyłam się asertywności – rzecz w tym, że wielu ludzi nadal jej nie rozumie, a ja ucinam wszelkie znajomości, które opierają się na wyrzutach. Koncentruje się tylko na ludziach, którzy szanują moją autonomię i akceptują fakt, że mogę czegoś nie chcieć.
Bawią mnie także reakcje histeryczne wszelkich frustratów, bo przestałam odnosić je do siebie. Wychodzę z założenia, że skoro ktoś wrzeszczy, to cały jest krzykiem, a ten rodzi się z bezsilności. Mniej też we mnie empatii, prób tłumaczenia sobie cudzych zachowań – kiedyś to robiłam, dziś szkoda mi czasu. Zachowałeś się jak cham? Ok, dla mnie jesteś chamem – tak to teraz działa i prawdę mówiąc notuję tylko zysk.
Mam też inny próg wrażliwości, niż dawniej – nie pochylam się nad każdym i nie ronię łez. Chłodno oceniam sytuację – rzucam 3 rozwiązaniami, jeśli na wszystkie propozycje pada „nie”, olewam i idę dalej. Nie mogę uratować wszystkich, ale mogę uratować siebie.
Myślę, że to w zupełności wystarczy. Kiedyś ktoś fajnie powiedział: chcesz zmienić świat, zacznij od własnej osoby – otóż od pewnego czasu jestem silnie skoncentrowana wyłącznie na „my and myself”. I nagle zrobiło się masę miejsca koło mnie, dla mnie i dla tych, którzy zostali.
Anna
Czytajcie jak zabija toksyczny związek! Sprawdźcie, czy w takim żyjecie!