Rano wypłynęliśmy na sąsiednią wyspę. Lądujemy na dziewiczej plaży. Dobre dwa kilometry szliśmy wąską ścieżką przez las, aby dostać się do wioski. Po drodze mijaliśmy termitiery, zwalone pnie drzew. Trzeba było też uważać by nie nadepnąć na krowie łajno.
Tak wyglada termitiera.
W końcu na polanie zobaczyliśmy kryte strzechą chaty.
Nasz przewodnik niósł dary - jakieś ubrania i słodycze dla dzieci. Po kilku minutach pertraktacji z szefem młodzieży ustalono zasady naszego pobytu. Że możemy chodzić, oglądać, robić zdjęcia. Tubylcy obserwowali nas z lekkim dystansem, ja zaś czułam się nieco zażenowana, że wkraczamy tak w ich prywatność i traktujemy ich domy jak skansen. Dominika jednak uspokoiła mnie, że oni też mają w tym swój interes, więc jest to transakcja wiązana.
Widziałam już w Kenii masajskie chaty ulepione z krowiego łajna, tak więc te były na znacznie wyższym poziomie. Czyste, choć biedne i wyposażone w sprzęty, których u nas nawet bezdomny nie zabrałby ze śmietnika. Dla nich jednak bezcenne. Największym skarbem były gadżety zachodniego świata, jakieś stare DVD, radia, które tam stanowią synonim luksusu. Pęd do posiadania elektronicznego sprzętu jest więc jak widać mocno zaraźliwy.
Krążę myślami wokół tematu posiadania, bo sama byłam niewolnicą rzeczy. A w końcu tak nam niewiele potrzeba..
Na naszą wyspę musieliśmy przywieźć tylko bagaż podręczny ze względu na podróż łodzią. Każdy z nas ma więc kilka najpotrzebniejszych rzeczy. To pokazuje, że kilka sztuk wystarczy do życia. Plastikowe klapki, dwie bluzki, kostium. Drogie gadżety są kompletne bezużyteczne. Zbędna jest biżuteria, wszelkie malowidła, eleganckie buty czy torby. Cały ten majdan, który dźwigamy ze sobą przez życie, a który sprawia więcej kłopotu niż radości, choć nam się wydaje, że definiuje nasz status. Świetnie mi się to łączy z „Jak być wolnym” Hodgkinsona, którą to książkę teraz czytam. Hodgkinson pisze o kompulsywnym kupowaniu, które wynika z naszego lęku i niepewności. Odizolowaliśmy się od innych ludzi, zamknęli w świecie gadżetów i telewizji. Bombardowani reklamami i słynnym "must have" tyramy w pocie czoła na rzeczy, bez których moglibyśmy się obejść. Żałuję, że do mnie samej dociera to tak późno, że sama tyle wydałam na niepotrzebne bzdety. Klimat miejsca, w którym to piszę dokładnie odpowiada całej idei. Sabine, która pracuje z Bobem, chodzi codzienne w krótkich jeansach i lekkiej bluzce. Na nodze ma wyplecioną ze sznurków bransoletkę, co jest jej jedyną biżuterią.
Te lęki, które rządzą nami widać też w grupie. Wystarczy bystre oko obserwatora, kilka słów rozmowy i wiadomo, kto ma z czym problem.
Dziś jest przyjemna bryza od oceanu. Siedzę więc na tarasie i obserwuję dostojnie kroczące czarnoskóre kobiety, które roznoszą ręczniki i sprzątają pokoje. Panuje absolutna cisza, przerywana lekkim szumem fal podczas odpływu.
Popołudniowa wyprawa do stolicy archipelagu - Bubaque, to jak przejście z raju do piekła. Zaledwie 20 minut odległa łódką wyspa przytłacza biedą, brudem, szarzyzną. Na kpinę zakrawa stojąca w centrum reklama orange, postawiona jakby na środku śmietnika. Bob postawił tu dla tubylców fabrykę lodu i to jedyny chyba zakład przemysłowy na wyspie.
Nędza sklepików, wszechobecny bałagan. Idziemy do szkoły, którą wspomaga nasza pilotka Dominika. Część osób przywiozła kredki, zeszyty. Szkołę prowadzi emerytowany oficer, który chciał wspomóc dzieci. Każda pomoc w utrzymaniu jest dla niego bardzo istotna. Jak wygląda ta szkoła, trudno to opisać, jeśli znamy wyłącznie nasze polskie szkoły. Dzieciaki już na nas czekały, odśpiewały nam hymn Gwinei Bissau. Obskurna, ciemna sala, zniszczone ławki, jedna wielka bieda.
Oblepia nas niesamowita duchota. Pot spływa mi strużkami po plecach, po szyi, a gumowe kryte crocsy, które wzięłam dla wygody, są w środku pełne błota. Nie tylko ja płynę, większość grupy ociera się z potu.
Mijamy ruiny pozostałe po portugalskich kolonizatorach. Mieszkają w nich tylko węże, bo miejscowa ludność ma wstręt do tych budynków. Brnąc we wszechobecnym pyle wracamy powoli na łodzie.
Na wyspie podobno z wyboru mieszka 3 białych ludzi. Jednego mijamy po drodze. Co sprawiło, że tu osiadł? Nie mogę tego pojąć. Otoczenie jest tak przygnębiające, że pomimo pogody depresja pewna na 100 procent.
Z ulgą odpływam. Murzyńska wioska w lesie nie była tak przygnębiająca. Tu widać jak naprawdę wygląda Afryka. I nie jest to miły obrazek dla oka.
Magdalena Gorostiza