Pierwszy poród miałam koszmarny. Byłam po terminie, był wywoływany. Miałam bóle krzyżowe, rodziłam od godziny 6 rano do godziny 15. Nie da się tego opisać, łamanie kołem, średniowieczne tortury. Wydawało mi się, że jestem odporna na ból, ale skala tego bólu zwyczajnie mnie przerosła. Powiem krótko, gdyby wówczas ktoś stanął przy moim łóżku i powiedział, że mogę umrzeć i zakończyć męki, wybrałabym śmierć natychmiast. Byłam pod dobrą opieką, rodziłam u ordynatora, który prowadził moją ciążę, znał moją rodzinę. Nie mogę więc powiedzieć, że się mną nie zajmowano. Tak po prostu wyszło. Kiedy wiele lat później byłam na warsztatach z rozbrajania ciała, okazało się, że była to największa trauma, jaką w życiu przeszłam.
Kiedy jednak kilka lat później zaszłam w drugą ciążę, żyłam w przekonaniu, że teraz będzie inaczej. Była taka obiegowa opinia, że drugie dziecko rodzi się łatwiej, szybciej, wszystko idzie sprawniej. Byłam więc dobrej myśli. Znowu ciąża była po terminie, znowu trafiłam na tę samą porodówkę, pod opiekę tego samego ordynatora, można powiedzieć - déjà vu. Było tak samo gorąco jak wtedy, choć tym razem był to początek września. W moim szpitalu sala pacjentek oczekujących na poród sąsiadowała bezpośrednio z salą porodową. Chodząc po korytarzu, idąc do toalety, widać było co tam się dzieje, można było wejść, zajrzeć. Zostałam przyjęta w czwartek rano, rozwarcia jeszcze nie było, miałam czekać na decyzję. W czwartek wieczorem przyjechała rodzić młoda dziewczyna. Jej krzyki słychać było chyba w całym szpitalu (podobnie jak moje sprzed kliku lat). Poszłam do niej, nie była jak ja pacjentką ordynatora, leżała samotnie w nocy na porodówce, tylko od czasu do czasu ktoś do niej zaglądał. Rodziła dokładnie jak ja wcześniej, bóle krzyżowe, marne rozwarcie, godziny spędzone na cierpieniu. Siedziałam przy niej całą noc, trzymałam ją za rękę, gładziłam po włosach. Im dużej jednak ona cierpiała, tym bardziej we we mnie narastał strach. Panika. A co będzie, jak sytuacja się powtórzy i jeszcze raz mnie to czeka? Urodziła nad ranem, a ja podjęłam szybką decyzję. Kiedy rano pojawił się ordynator, wzięłam go na bok i powiedziałam zdecydowanym głosem – panie doktorze, ja nie rodzę. Zaczął się śmiać. Powtórzyłam dobitnie, że dziecka nie urodzę, że chcę mieć cesarkę. Koniec i kropka.
- Do cesarki dziecko to muszą być wskazania. Choćby ułożenie pośladkowe, nie można tak, bo się chce. Ty masz już główkę przypartą, będziemy rodzić – usłyszałam.
Powtórzyłam stanowczo, że rodzić nie mam zamiaru i już wiedziałam, że nie ma takiej opcji, by ktoś mnie do tego zmusił. Następnego dnia była sobota. Dyżur miał znajomy lekarz. Wziął mnie na badanie.
- O „pośladki” nosimy – stwierdził, a ja odetchnęłam z ulgą. Koło południa zjawił się ordynator.
- Żeby taki stary ginekolog jak W. się tak pomylił – westchnął. Po badaniu jednak przyznał mu rację. Moje dziecko zrobiło w brzuchu nieoczekiwane salto!
- Chciał pan pośladki to pan ma – odpowiedziałam z satysfakcją.
Umówiliśmy się na wtorek rano na cesarkę, bo w tej sytuacji nie było sensu trzymać mnie na przedporodówce. Wyszłam do domu na weekend. We wtorek rano przyjechałam radosna do szpitala. Ordynator znowu mnie zbadał.
- Nie chcę cię martwic, jest znowu główka, rodzimy – stwierdził.
Zamarłam. Powiedziałam mu, że nie urodzę, nie ma takiej możliwości. To był stary, doświadczony położnik, znał mnie jak zły szeląg. Pamiętał jak uciekłam w pierwszej ciąży z oddziału patologii ciąży, bo atmosfera płaczu i strasznych opowieści sprawiła, że wytrzymałam tam jedną noc. Zagroziłam wówczas, że jak mnie nie wypiszą, pójdę w szpitalnej koszuli do domu. Lekarz tylko westchnął.
- OK, zrobię ci tę cesarkę skoro tak bardzo chcesz – powiedział.
Ulga, radość, szczęście. Pełna narkoza, dziecko urodzone bez najmniejszego wysiłku. Można powiedzieć luksus. Mogłam normalnie siedzieć, co po pierwszym porodzie było niewykonalne. Tyle tylko, że rozcięty brzuch bolał niemiłosiernie. Nie doszłam do siebie wcale tak szybko. Chodziłam zgięta w pól, podnoszenie dziecka to był koszmar. Leżałam na sali z innymi „cesarkami”. Ropiały im rany, cierpiały, choć moja na szczęście nie.
Mam więc porównanie, rodziłam naturalnie i miałam cesarkę na życzenie. Czy jeszcze raz podjęłabym taką decyzję? Z perspektywy czasu – nie. Miałam później operację, brzuch był cięty jeszcze raz. Po jakimś czasie zrobiły się bolesne zrosty. Po porodzie naturalnym nie ma takich sensacji. Jest też jeszcze inna kwestia. Dziecko pozyskuje swoją mikrobiotę po raz pierwszy przechodząc podczas porodu przez kanał rodny. To tam spotyka florę bakteryjną matki i i z niej czerpie swoje własne mikroby. Dziecko z cesarskiego cięcia nie ma takiej możliwości. Bakterie, które przyjmie jako pierwsze będą pochodzić od obcych ludzi – pielęgniarek czy położnych z porodówki. Najnowsze badania mówią, że to mikrobiota decyduje o większości naszych chorób, o samopoczuciu, może mieć nawet związek z autyzmem, ale gdy ja rodziłam nie miałam o tym bladego pojęcia. Ale kiedy o tym przeczytałam, zrobiło mi się zwyczajnie smutno, że dla mojej wygody skazałam swoje dziecko na bakterie obcych ludzi. I to jest moim zdaniem koronny argument za tym, by jednak rodzić własnymi siłami, o ile nie ma przeciwwskazań medycznych.