Partner: Logo KobietaXL.pl

Całe życie ciężko pracowali z mężem, do wszystkiego dochodzili własną pracą. Kiedy córki się rodziły, nie siedziała na wychowawczych, musiała pogodzić macierzyństwo z etatem.

 

- Nie było żadnego 500 plus, nikt matkom nie dawał żadnych pieniędzy. Trzeba było normalnie pracować, jeśli człowiek chciał, by wystarczało na życie. Ja dwoiłam się i troiłam, żeby dzieci nie były zaniedbane, zawsze poświęcałam córkom dużo czasu – mówi Barbara.

 

A nie było łatwo, bo urodziły się rok po roku. Kto chował takie maluchy, ten wie, że to nie przelewki. Barbara z mężem chcieli, żeby córki dostały dobre wykształcenie. Pracowali ciężko, by było na dodatkowe języki, na lekcje tańca, wyjazdy na obozy i kolonie.

 

Obydwoje byli uczciwi do szpiku kości, z rodzinnych domów wynieśli szacunek dla starszych. Tego samego uczyli swoje dzieci. I Barbara uważała, że nawet nieźle im to wyszło.

 

- Obie są wykształcone, założyły rodziny, nieźle zarabiają. Pomagałam też jak mogłam w wychowaniu wnuków. I tak mi się odwdzięczyły, w głowie dalej mi się to nie mieści – mówi Barbara.

 

Z mężem mieszkała w starym domu odziedziczonym jeszcze po jego rodzicach. Działka niewielka, dom od początku wymagał sporych inwestycji. Nigdy ich stać nie było na remont generalny, kleili, łatali, ale utrzymanie takiej nieruchomości generowało coraz większe koszty. I wszystko na ich głowie – odśnieżanie w zimie, jesienią zbieranie liści, dach przeciekający czy rura, jak pękła. Pomyśleli, że na stare lata przeniosą się do bloku. To było marzenie Barbary – ciepło, sucho, ogrzewanie w czynszu. Mąż też miał dosyć wiecznych napraw w starym domu, postanowili więc go sprzedać i kupić mieszkanie w jakimś nowym apartamentowcu.

 

- Ile ja wybierałam ile szukałam, żeby mieć takie wymarzone. W końcu znaleźliśmy takiego dewelopera, budował na obrzeżach miasta, ale widok mamy na pola, za naszym blokiem niczego już nie postawią. Jest piękny, duży taras, nie będzie pod oknem placu zabaw, ja to wszystko sprawdzałam skrupulatnie – opowiada Barbara.

 

Mieszkanie ma niecałe 70 metrów kwadratowych, ale dla nich było wystarczające. Nie mieli gotówki, więc dodatkowo musieli zgrać sprzedaż domu z nowym zakupem, ile to było nerwów.

 

- Straciliśmy też na tym bo kupujący zgodził się, żebyśmy mieszkali do czasu przeprowadzki. Potem nieruchomości poszły w górę, a my mieliśmy już zadatek i umowę przedwstępną. Ale trudno. Trzy lata temu przenieśliśmy się do wymarzonego mieszkania – mówi Barbara.

 

Jest wychuchane i wydmuchane, zadbali o każdy deal, o każdy szczegół. Pieniędzy za dużo nie mieli, poszły praktycznie wszystkie oszczędności, ale Barbara wreszcie była szczęśliwa. Mieszkanie do dziś pachnie nowością, cieszy widok z tarasu, w zimie wreszcie jest ciepło.

 

Radość nie trwała jednak długo. W zeszłym roku mąż Barbary zaraził się koronawirusem. Zmarł w ciągu trzech dni. Ona też była chora, ale przeszła to dość łagodnie. Do dziś jednak nie może pogodzić się z tym, że ta podstępna choroba tak szybko zabrała jej męża.

 

- Nie do wiary, szczególnie, że on na nic nigdy praktycznie nie chorował. Nie mogę się z tego otrząsnąć – opowiada Barbara.

 

Zrobiła sprawę spadkową, no i wiadomo, że po części mieszkania, tej połowy po ojcu, bo mieszkanie było wspólną własnością małżonków, odziedziczyły jej córki.

 

- Każda ma jedną szóstą, ja mam cztery szóste. Biorąc pod uwagę fakt, że dziś mieszkanie kosztuje około 10 tysięcy złotych za metr, a takie jak nasze, pewnie nawet więcej, to każda z córek odziedziczyła ponad 100 tysięcy złotych po ojcu w swoim udziale. I co zrobiły? Zażyczyły sobie, żebym je spłaciła. Tylko jak, skoro wiedzą, że to dla mnie suma ogromna, zostałam sama z emeryturą, nie mam tych pieniędzy – mówi drżącym głosem Barbara.

 

Nie ukrywa, że już sama propozycja córek była dla niej jak policzek. Wiedziały, co dla matki znaczyło to nowe mieszkanie, wiedziały, jak przeżyła śmierć męża. Barbara była przekonana, że dopisze córki do księgi wieczystej i sprawa się zakończy. Przecież i tak odziedziczą mieszkanie po jej śmierci.

 

- One jednak się upierają, że potrzebne im pieniądze. Że dom, który żeśmy sprzedali też był po rodzicach ojca. Ja ich słucham i wierzyć mi się nie chcę, że to moje dzieci. Głodem nie przymierają, mają wszystko, dlaczego nie pozwolą mi umrzeć spokojnie w moim ukochanym mieszkaniu? - pyta retorycznie.

 

Ona mieszkania nie sprzeda, nie będzie szukać nowego, nie ma siły znowu, w dodatku w żałobie, przechodzić przez to wszystko. Próbowała z córkami rozmawiać, ale one swoje – to pieniądze po ojcu i im się należą.

 

- Nikt tego nie neguje, ale są jakieś granice. Przynajmniej ja myślałam, że inaczej wychowałam swoje dzieci. Nie wyobrażam sobie, żebym ja swojej matce złożyła taką propozycję – wzdycha ciężko Barbara.

 

Była już u prawnika i wie, że sytuacja jest trudna. Jeśli córki podadzą sprawę do sądu, ten może wydać wyrok o licytacji mieszkania. Dojdą koszty komornicze, biegłych, można za mieszkanie wziąć znacznie mniej pieniędzy.

 

- Gdybym mogła to przewidzieć, mogliśmy z mężem spisać testament. Mógł zrobić na mnie darowiznę. Kto się jednak spodziewał, że w ciągu trzech dni mąż nagle umrze? A przede wszystkim, kto by się spodziewał, że wychowałam córki na takie żmije – mówi Barbara. I radzi wszystkim, by nie zwlekali z rozmowami na temat spadku i załatwianiem wszystkich formalności. Jej przykład dobitnie pokazuje, że kiedy w grę wchodzą pieniądze, nawet najbliższe osoby tracą wszelkie skrupuły.

 

- Nie wiem, co dalej będzie. Jestem załamana. Zostałam sama i w dodatku bez dzieci. Bo co to za córki, które chcą własna matkę wyrzucić z mieszkania? - mówi Barbara.

 

Magdalena Gorostiza

 

Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione.

Tagi:

matka ,  córka ,  życie , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót