Z mężem rozwiodłam się dość dawno, nigdy nie przeszkadzało mi życie w pojedynkę. Właściwie, z perspektywy czasu widzę, nie przeszkadzało mi dotąd, aż były ze mną dzieci. Nasz dom był zawsze otwarty, przychodziło wielu młodych ludzi, jedli u nas, czasami spali, czułam wokół tętniące życie. Po studiach dzieci wyprowadziły się z domu, jedno mieszka bardzo daleko, drugie w tym samym mieście, ale ma swoją rodzinę, absorbującą pracę. Zostałam sama, kobieta 50 plus. Mam wolny zawód, zarabiam niezłe pieniądze, byłam niezależna. A jednak samotne weekendy, samotne wieczory, a czasem i samotne święta, bo młodzi lubią spędzać je poza domem, o co nie mam żalu, zaczęły mi dawać w kość. Dostawałam jakieś zaproszenia od dalszej rodziny czy czasami od koleżanek, ale zawsze miałam wrażenie, że mniej w nich serca, a więcej współczucia dla mojej samotności. Te święta w obcych domach też nie dawały mi radości. Często zazdrościłam licznej rodziny, wiedziałam, że jestem na przyczepkę. Nie było to dla mnie uczucie radosne.
Ile jednak można tak żyć? Jednym z moich klientów był – nazwijmy go Tadeusz. Facet trochę ode mnie starszy, również samotny, inteligentny, przystojny jak na swój wiek. Spotykaliśmy się służbowo kilka razy, potem w podziękowaniu zaprosił mnie na kolację. Ujął mnie poczuciem humoru, oczytaniem. Zaczęliśmy się spotykać, zaczęliśmy razem wyjeżdżać, wszystko było cudownie. Byłam zadowolona z życia i niepotrzebnie zrobiłam krok dalej. Tadeusz po jakimś czasie zaproponował mi małżeństwo. Mówił o tym, że fajnie będzie się razem starzeć, że w razie choroby jedno o drugie może zadbać, odwiedzać w szpitalu itp. Pomyślałam, że czemu nie? Usankcjonujemy nasz związek, będziemy razem spędzać imieniny, święta, w końcu przestane być kobietą samotną. Oboje mamy dzieci, więc na moje życzenie spisaliśmy intercyzę rozdzielającą nasze majątki.
Niestety, po ślubie Tadeusz bardzo się zmienił. Przeniósł się do mnie, swoje mieszkanie sprzedał, część pieniędzy dał synom, część zostawił sobie. Z szarmanckiego pana z fantazją wyszedł prawdziwy sknera. Niechętnie dokłada się do czegokolwiek, remonty, naprawy są na mojej głowie, bo to w końcu „moje mieszkanie” i nie ma znaczenia, że on w nim też mieszka. W domu życzy sobie, żebym go obsługiwała, prała jego rzeczy, sprzątała, tak jak to wedle jego mniemania, powinna czynić „prawdziwa żona”. Jeśli planujemy jakąś podróż, to chciałby,abym ja ją finansowała, bo „jego nie stać”, a wie, że dobrze zarabiam. Jest to nieprawda, bo wiem, że nie jest tak biedny, jak twierdzi, ale woli, żebym to ja płaciła za wszystko. Jest marudny, hipochondryczny, wymaga nieustającej uwagi, strzela przysłowiowe fochy, jak dziecko. Jestem tym zmęczona, czuję się uwiązana. Po kilku latach takiego związku, zdałam sobie sprawę, że pomyliłam samotność z miłością. On szukał kobiety, która się nim zajmie, ja wierzyłam, że znajdę romantyczny związek, który zapełni pustkę w moim życiu. Dziś wiem, że tak się nie stało, dałam się omamić jak pensjonarka.
Cena, która płacę nie jest warta takiego związku. Podjęłam decyzję o rozwodzie, usłyszałam, że on nie będzie się miał gdzie podziać, bo sprzedał swoje mieszkanie. Na szczęście intercyza chroni mnie przed jakimikolwiek roszczeniami z jego strony i to była przynajmniej mądra decyzja. Powiedziałam więc Tadeuszowi, że albo kupi sobie jakąś kawalerkę, albo coś wynajmie i chciałabym, aby zrobił to jak najszybciej, jeszcze przed rozwodem, bo prawda jest taka, że nie mogę już na niego patrzeć.
Dlatego dzielę się swoją historią, ku przestrodze. Wiem, że w moim wieku jest wiele samotnych kobiet, które czują podobną pustkę w życiu. I jeśli nagle znajdują partnerów, niech zastanowią się, zanim staną na ślubnym kobiercu. To facetom bardziej zależy na związkach, są przyzwyczajeni do obsługi. Zauroczenie w naszym wieku szybko mija, potem zostaje proza życia i poczucie, że ktoś chciał nas wykorzystać. A trudno też zmienić swoje przyzwyczajenia. Związek, jak najbardziej tak. Ale najlepiej bez wspólnego mieszkania i obowiązków. Takie są moje doświadczenia.
Barbara