- Czy tylko ja tak się czuję? Czasami sama siebie pytam – czego ty chcesz jeszcze kobieto? A w środku coś woła, że że życie przez palce przecieka, że to wszystko, co robię, jest takie nudne i nieważne – dopowiada Ilona. A przecież mają oboje pracę, własne mieszkanie, nie spłacają kredytów. Nastoletnie dzieci całkiem dobrze się uczą i nie sprawiają większych problemów.
- Czego więc chcę, skąd ten niedosyt? Myślę, że głównie z powodu wymagań, jakie się dziś stawia nam, kobietom – zastanawia się Ilona. Bo przecież powinna młodo wyglądać, mieć czas na SPA i kosmetyczkę, mieć nieskazitelną figurę, piękne ciuchy i idealny porządek w domu. W dodatku
idealna pani domu powinna robić karierę w biznesie
Więc pierwsza rzecz to praca. I łączenie obowiązków domowych z tymi poza nim. Ilona od lat ma poczucie, że zawaliła na każdym polu. Spektakularnej kariery nie zrobiła, nie jest też idealną panią domu. Żyje w wiecznym niedoczasie, ciągle są zaległe obowiązki. W pracy stara się do nich nie dopuszczać, bo dziś trzeba dbać o stałą posadę. Wiecznie jednak czuje, że coś zaniedbała w domu.
- Miałam zrobić porządki w szafie, posegregować ubrania, których nie noszę. Skończyło się na zrobieniu wielkiego bałaganu. Nie miałam siły podjąć decyzji, upchnęłam wszystko byle jak w szafie – mówi Ilona. Miała zamówić nowe firanki, bo odłożyła na ten cel pieniądze. Ma kłopot z pójściem do sklepu, nie chce jej się myśleć, jakie wybrać nowe wzory. W domu są ciągle niezrobione rzeczy. Trzeba posprzątać w szafkach w kuchni, bo któregoś dnia widziała mola. Miała wyrzucić suszone kwiaty, ale na samą myśl, że zasypie nimi pół mieszkania, odechciewa się ruszyć wazonu.
- To takie niby drobiazgi, ale nie mam na nie siły. Z drugiej strony, nie znoszę bałaganu. Straszne mnie męczy ten rozgardiasz. W domu jednak to nieskończona robota. Ledwo zdążę gdzieś posprzątać, zaraz któreś, albo mąż, albo dzieci na nowo nabrudzą – wzdycha ciężko Ilona.
Wyczyści, wypucuje blat w kuchni, wejdzie za kwadrans do kuchni. Mąż robił kanapkę, zostawił okruchy na blacie, obok nóż wysmarowany masłem. Dzieci brały czekoladę, leży pusty papier.
- Naprawdę tak trudno ten nóż włożyć do zmywarki, schować kubek po sobie, zetrzeć z blatu okruchy, wyrzucić papier do kosza? Mówię, powtarzam, proszę. Wzruszają ramionami, że marudzę, że robię z niczego problem. Już sama nie wiem, może i robię. Ale nie znoszę takiego syfu – opowiada Ilona. I dodaje, że o to też ma do siebie pretensje. Że traci tyle czasu na takie nudne rzeczy. Że może nie umiała dobrze wychować dzieci, nie wpoiła im poczucia czystości i estetyki. Że za mało wymaga od męża.
- Czasami myślę, że nikt mojej pracy nie docenia. Tych godzin ze ścierką i mopem w ręku. Gdyby choć raz zrobili to sami, a potem ktoś im nabrudził, może by zrozumieli, jak to wkurza. A są w domu rzeczy, których oni kompletnie nie widzą. Resztki jedzenia w sitku w zlewie, rozlany sok na półce w lodówce czy opryskana tłuszczem kuchenka. Mnie zaś to dobija, to robienie w kółko tego samego – Ilona wzdycha po raz kolejny.
Za małe zarobki to kolejny problemem
Mają w sumie z mężem 9 tysięcy złotych na rękę. Niby nie mało, ale dzielone na cztery osoby już takiego wrażenia nie robi. Trzeba zapłacić czynsz za mieszkanie, opłacić prąd i inne rachunki. W domu są cztery telefony, stacjonarny internet, kablówka, dwa samochody na utrzymaniu.
- Dzieci chodzą na dodatkowy angielski, rosną, mają wymagania, chcą ciągle jakiegoś ciucha czy nowe buty. A ja się łapię za głowę, jak związać koniec z końcem – mówi Ilona. Szczególnie, że jedzenie strasznie podrożało, benzyna również, idą podwyżki za prąd. Siada czasami z ołówkiem w reku i myśli, z czego można by było zrezygnować.
- Do restauracji już nie chodzimy, bo jest dla nas stanowczo za drogo. Ale czasami chcemy iść do kina, dzieciakom też trzeba dać jakieś kieszonkowe. Staram się kupować wiele rzeczy na wyprzedażach, gotuję wszystko sama w domu. Ale te oszczędności kosztują mój czas i mój wysiłek. Bo sama muszę zrobić mielone zamiast je kupić w garmażerce i mieć czas, żeby usiąść z gazetą czy z książką – wzdycha Ilona po raz kolejny.
To ona ma na głowie domowy budżet, bo pensja męża spływa na wspólne konto. On bierze z niej tylko na konieczne wydatki. Nie pije, nie pali, książki czyta w aplikacji, generalnie nie ma wielkich potrzeb.
- I może to się wydawać cudowne, ale ja wolałabym, żeby miał takie potrzeby, a co za tym idzie, próbował zarobić więcej pieniędzy. Czasami pytam sama siebie, czy tak już zawsze będzie? Że choć pracuję tle lat, mogę zapomnieć o dobrych butach czy markowej sukience? O pięknej torebce, którą ostatnio widziałam w sklepie? Kosztuje 1500 złotych. To jest połowa mojej pensji – opowiada Ilona o swoich rozterkach. I o tym, że ta finansowa niemoc zaczyna ją strasznie ostatnio przygnębiać. Że denerwują je w mediach te artykuły o celebrytkach, w których one pozują do zdjęć w butach czy z torbami za kilka tysięcy. Bo ona chodzi do fryzjera wtedy jak musi, nie pamięta jak wygląda wizyta u kosmetyczki. Sama paznokcie robi w domu, tylko przed świętami zrobi w zakładzie hybrydę, bo zwykły lakier nie wytrzymuje kuchennych robót.
- Skończyłam studia, nie jestem najgłupsza. A jednak ubieram się w ciucholandzie, a nawet tam teraz rzadko zaglądam, bo szkoda mi wydać trzydzieści czy pięćdziesiąt złotych. Tak miałam żyć? Przecież to nie jest życie, to jakaś marna egzystencja – Ilona zaciska usta. A potem dodaje, że może grzeszy, bo przecież ludzie mają chore dzieci, widzi ciągle na Facebooku zbiórki.
Rzeczywistość jest przytłaczająca
Ilona swoje życie widzi jako nudne. Ciągle w kieracie, ciągle to samo. A przecież marzenia miała zgoła inne. Chciała podróżować po świecie, mieć fascynującą pracę. Nie wie, jak to się stało, że siedzi za biurkiem z nosem w papierach i dziękuje bogu, że jest na etacie. W dodatku w budżetówce, gdzie szansa na to, że ją zwolnią jest na szczęście minimalna. A przecież chciała dużo czytać, poznawać ciekawych ludzi, prowadzić fascynujące dyskusje. Z koleżankami rozmawiają o dzieciach albo wymieniają się przepisami. Ostatnio w modzie jest temat, gdzie co kupić najtaniej. Gdzie schab w promocji za 10 złotych, gdzie śledzie na święta w okazyjnych cenach
- Ja o tych świętach to nawet myśleć nie chce. Wigilia w tym roku będzie u nas. W sumie będzie dwanaście osób. I wydatek ogromny i kupa roboty. Jak widzę te świąteczne reklamy, to nóż mi się w kieszeni otwiera. Te eleganckie wypoczęte panie domu, pięknie nakryte stoły, radosne miny domowników – zagryza zęby Ilona. U niej będzie jak zawsze. Teściowa krytycznym okiem patrząca na synową. Jej matka z ojcem, zawsze zatroskani, narzekający dosłownie na wszystko. I siostra z mężem, który zarabia krocie. Szwagier będzie się chwalił firmą, a siostra wniesie radośnie tort ze znanej cukierni, bo nie zhańbiła się nigdy żadną domową pracą.
- Nawet jak u nich jest Wigilia, wszystko jest zamówione i pięknie podane. Ona wozi do restauracji swoje półmiski. Oddają z gotowymi potrawami, wymyślnie przystrojone – opowiada Ilona. Jej na to nie stać, choć myślała, że skoro nie ma siły, żeby choć część rzeczy w tym roku zamówić. Ale jak obejrzała oferty z cenami, nogi się pod nią dosłownie ugięły. Litr barszczu za 35 złotych, kilogram śledzi w oleju za 80 złotych, porcja karpia 12 złotych. Gdyby miała zamówić jedzenie na 12 osób pewnie wydałaby ze 2 tysiące złotych, a ją na taki wydatek nie stać. Święta tuż, tuż, a ona nie ma nawet ochoty, żeby o tym wszystkim myśleć.
- Rozmawiałam o tym z mężem, on na to, żebym się tak nie męczyła i może zrobiła mniej na święta. Pytam więc, czego mniej mam zrobić? Uszek? Mniej barszczu ugotować? Pół garnka kapusty? To nic nie odpowiedział. Mąż z dziećmi mają posprzątać w mieszkaniu i zająć się choinką. Reszta, jak zwykle na mojej głowie. A mnie się zwyczajnie nie chce. Ani stać przy kuchni, ani potem siedzieć przy stole, słuchać tych samych opowieści. Czasami miałabym ochotę wyjść z domu i nigdy do niego nie wrócić. Bo mam wrażenie, że życie bezpowrotnie mi ucieka. Że nic ciekawego już mnie nie czeka. Tylko ten kierat i oglądanie każdej złotówki – mówi Ilona.
Magdalena Gorostiza
Imię bohaterki zostało zmienione