I tak Irena uważa, że poświęciła się wystarczająco. Przeszła wcześniej na emeryturę, choć wcale nie musiała. Zostawiła swoje ukochane mieszkanie, przez długie trzy lata nie miała chwili wytchnienia. Ani dnia urlopu, a przecież tak lubi góry, za którymi też już tęskni.
Kiedy matka zaczęła podupadać na zdrowiu, Irena miała dwa wyjścia. Zatrudnić opiekunkę, albo sama zająć się rodzicielką. Na opiekunkę nie bardzo było jej stać, poza tym do końca nie rozwiązało bo to i tak problemu. Irena przecież musiałaby u matki bywać codziennie, zadbać o lepi, o zaopatrzenie. Rada nie rada, przeszła na emeryturę. Stwierdziła, że będzie lepiej, jak sama matką się zajmie.
- Matka wtedy jeszcze nie była w takim kiepskim stanie, ale niebawem pojawił się problem z nocami. Kilka razy wstała do toalety i upadła. Było jasne, że muszę się do niej przenieść. A to już zmieniło moje życie bardzo – opowiada Irena.
Uwielbia swoje mieszkanie, które kupiła po rozwodzie z mężem. Wychuchane, wypielęgnowane z pięknym widokiem z balkonu. Tak naprawdę ten widok zdecydował o zakupie, bo Irena widzi całe swoje miasto. Mieszka na dziesiątym piętrze, nic przed nosem już jej nie postawią. Na górze nikt nad głową nie tupie. Trzy niewielkie pokoje wystarczyły jej do szczęścia. Z bólem serca więc przeniosła się do matki do centrum. Stara kamienica, wielkie pokoje, zawsze zimne i nieszczelne okna. Matka jednak nigdy nie pozwalała na remont. Jej nigdy nie przeszkadzało, że wiatr hula po domu, wolała nałożyć na siebie kilka swetrów.
- Nie było mowy, by przyszła do mnie. „Starych drzew się nie przesadza, chcę u siebie umrzeć” - słyszałam na okrągło. Więc co miałam zrobić – wzdycha Irena ciężko.
Matka cały czas była chodząca. Niezbyt dobrze jednak widziała ciągle miała jakieś wypadki. Irena do dziś słyszy szuranie kapci po parkiecie. I czuje napięcie z tym z związane – czy matka zaraz coś zrzuci, czy sama upadnie.
- Nie sposób przecież było chodzić za nią krok w krok, szczególnie, że zaraz się wściekała, że nie jest małym dzieckiem. Uprzątnęłam, co mogłam, bo opierała się o meble, tłukąc stare pamiątkowe bibeloty. Nie docierało do niej, że je schowałam, co raz mi wypominała, że ja okradłam – opowiada Irena.
Dzień do dnia był podobny. Rano toaleta, śniadanie, pospieszne wyjście po zakupy, bo nie wiadomo, co matce do głowy przyjdzie podczas nieobecności córki. Gotowanie obiadu, sprzątanie, trochę czytania, telewizja.
- Nie mogłam wyjść na dłużej, nie było mowy o spacerze. Z matką wyjść nie mogłam, bo mieszkała na wysokim drugim pietrze bez windy – wyjaśnia Irena.
Siedziały więc w czterech ścianach, jedna z coraz większą demencja, druga coraz bliżej obłędu. Szuranie kapci, wyrzuty, agresywne zachowania.
- Były momenty, że matka mnie nie poznawała, krzyczała, że wdarła się do niej obca kobieta, czasami próbowała mnie i bić i wzywać pomocy. To było straszne, patrzenie jak cudowna i ciepła kobieta zamienia się w zupełnie innego człowieka – opowiada Irena.
Po jakimś czasie zaczęły się kłopoty z czystością. Irena sięgnęła po pampersy. Zakładała je najpierw matce na noc. Ta je rozrywała, brudziła odchodami siebie, łóżko, ściany wokół.
- To był dla mnie horror, ten smród i to mycie i sprzątanie. Nie miałam już siły pakować matki do wanny. Zaczęłam się czuć jak zombi, znikąd żadnej pomocy. Moja jedyna córka mieszka z mężem i dziećmi w Anglii -opowiada Irena.
Kupiła dla matki specjalne śpiochy zapinane na plecach, aby w nocy nie mogła zdejmować pieluchy. Matka protestowała przy ich nakładaniu, co wieczór była swoista walka. Kiedy córka przyjechała do Polski czyniła matce wyrzuty, że znęca się w ten sposób nad babcią.
- Powiedziałam jej wówczas, żeby sama po niej rano sprzątnęła. Burknęła tylko, że ma dość zajęcia z własnymi dziećmi – wzdycha Irena ciężko.
Ale w Polsce córka bywała rzadko, z reguły przyjeżdżała tylko na święta. Na gotowe, bo do głowy jej nie przychodziło, żeby cokolwiek pomóc. Wcześniej zatrzymywała się z rodziną u babci. Teraz jednak uznała, że skoro matki mieszkanie jest wolne, to będą się tam z mężem i dziećmi czuli bardziej swobodnie.
- Ona dzieci wychowuje raczej bezstresowo, po Bożym Narodzeniu wyjechali zostawiając okropny bałagan. Kuchnia upaćkana, ściany pomazane. Nie dość, że miałam święta na głowie, to po świętach jeździłam tam sprzątać na raty. Nie odezwałam się jednak ani słowem, choć nie ukrywam, że szlag mnie trafiał – mówi Irena.
Tymczasem matka już od kilku miesięcy wymagała coraz większej opieki. Odmawiała jedzenia, wypluwała podawane potrawy. Praktycznie nie chodziła. Pampersy musiała nosić już na okrągło. Irenie w międzyczasie wysiadł kręgosłup. Zaczęła też mieć początki depresji.
- Nie wyrabiałam fizycznie ani psychicznie. Matka praktycznie przestała mnie poznawać, ciągle na mnie krzyczała. Albo znienacka zaczynała płakać i mówić, że zostawiła ją jedyna córka. A ja bez chwili wytchnienia, bo takie przymusowe siedzenie w domu, nawet jak niczego nie robisz, to też jest katorga – mówi smutno Irena.
W styczniu uznała, że nie da już rady. Że przyjdzie dzień, w którym albo sobie albo matce zrobi jakąś krzywdę. Zaczęła żałować, że zrezygnowała z pracy, bo przez to emeryturę też ma znacznie niższą.
- Ale tak się u nas wychowuje kobiety. Że powinny się dla rodziny poświęcić. Nie mniej jednak zadzwoniłam do córki, żeby jej powiedzieć, że szukam dla babci domu opieki. Była karczemna awantura, córka się wściekła, zostałam zwyzywana od najgorszych. Powiedziałam córce, żeby w takim razie przyjechała i zajęła się babcią w Polsce, bo ja też potrzebuję pomocy. Rzuciła tylko słuchawką. Zamiast wsparcia, zrozumienia sytuacji, usłyszałam, że jestem wstrętna – wzdycha Irena ciężko.
Znalazła dobry dom opieki, pod koniec stycznia wywiozła tam matkę. Wróciła do swojego mieszkania. Przez pierwszy tydzień leżała tylko w swoim łóżku.
- Rozkoszowałam się ciszą i tym, że jestem panią własnego czasu. Że nie muszę zmieniać pieluch, słuchać płaczu albo krzyków. Do matki zaczęłam jeździć dopiero po miesiącu. Musiało ze mnie zejść całe to napięcie. I tak straciłam trzy lata życia. Bo tak naprawdę nie było między mną a matką żadnych ciepłych relacji. Ona traktowała mnie jak wroga, ja ją z niechęcią – mówi Irena.
Zastanawia się, czy nie wrócić na pół etatu do pracy. Dorobiła by sobie do emerytury, znowu wyszła do ludzi, znalazła zajęcie. Ale to jeszcze musi poczekać, bo na razie Irena chce wyjechać na Wielkanoc w góry.
- Córka się nie odzywa, przysłała wiadomość, że tym razem nie pojawi się na święta. Cóż jest mi bardzo przykro, ale i tak dużo z siebie dałam. Ale choć wiem, że podjęłam dobrą decyzję i tak mam gdzieś z tyłu głowy wyrzuty sumienia. Myślę, że wiele osób, które oddały gdzieś rodziców czuje się podobnie – mówi Irena.
Janusz Koczberski, psycholog i psychoterapeuta uważa, że takie wyrzuty sumienia są zupełnie niepotrzebne. Problem tkwi bowiem gdzie indziej – nie przygotowujemy się na starość, wydaje nam się, że wiecznie będziemy zdrowi i sprawni.
- Najczęściej starsi ludzie uważają, dość bezkrytycznie zresztą, że całe życie będą sprawni i sobie poradzą. I choć zaczyna brakować sił, stają się coraz bardziej nieporadni, nie ma w nich refleksji, że może warto o tym z dziećmi porozmawiać. Tak jakby to nie ich dotyczył ten kłopot. A jest to problem i to bardzo duży. - mówi Koczberski.
W dodatku w wielu rodzinach nadal pokutuje przekonanie, że oddanie rodzica do domu opieki to prawie przestępstwo.
- Tymczasem, gdyby takie rozmowy wcześniej miały miejsce, wiadomo by było co robić, jakie podejmować decyzje. Moim zdaniem, nie wolno zmuszać dzieci do tego, by porzucały swoje życie, rezygnowały z niego, żeby zająć się starym rodzicem, bo jeśli rodzic wymaga opieki 24 godziny na dobę to jest to ogromne obciążenie dla dzieci. Nie ma też nic złego w tym, że ktoś sobie nie poradził. Po to są właśnie domy opieki, aby wyręczać rodziny w podobnych sytuacjach. Córka tej pani też dojrzeje do zrozumienia problemu. To tylko kwestia czasu – tłumaczy Janusz Koczberski.
Magdalena Gorostiza
Imię bohaterki i niektóre szczegóły zostały zmienione.