Oto jej historia:
Mam 40 lat i świadomość, że to już ostatnie lata, kiedy mogę czuć się atrakcyjna kobietą. Ostatni dzwonek na cokolwiek. Chciałabym zmiany, chciałabym innego życia. Ale innego życia nie będzie. Bo mam też męża, dwójkę dzieci. I najważniejsze – mamy kredyt hipoteczny, który wiąże nas bardziej niż jakiekolwiek przysięgi małżeńskie. Kilka lat temu, kiedy byliśmy na fali wznoszącej, zamarzył nam się dom pod miastem. I jest, wymarzony, piękny. Nasza kula u nogi, która spędza sen z powiek. Sama rata wynosi dziś 3,5 tysiąca złotych miesięcznie. Więcej niż połowa mojej pensji. A do tego dojdą rachunki za gaz, których się boję. Więc życia innego nie da się planować. Bo na inne życie trzeba by było mieć pieniądze.
Ostatnio słyszałam piękny tekst – zawsze można coś zmienić, na zmiany nigdy nie jest za późno. Czyżby? Staję czasami w domu przed lustrem. Mam jeszcze całkiem niezłą figurę. Ale na twarzy już widzę zmarszczki, nie stać mnie na to, by likwidować je botoksem.
Z mężem od ładnych paru lat niewiele już nas łączy. Oprócz kredytu hipotecznego, rzecz jasna. Jego interesuje głównie to, co dobrego zje na obiad, kiedy są rozgrywki Ligii Mistrzów w telewizji. Nie, nie jest złym facetem, nie jest toksyczny, nie jest złośliwy. Ale też nie ma sobie inwencji, nigdy nie ma dla mnie żadnych propozycji. Nie zaproponuje wyjścia do kina, nie lubi chodzić na spacery. Prawie ze sobą nie rozmawiamy, bo tak naprawdę już nam się nie chce. A przecież kiedyś było inaczej, to nie w tym facecie się zakochałam. Kiedyś był pełen życia i różnych ciekawych pomysłów.
Ze znajomymi rzadko się spotykamy. Na knajpy nie mamy już pieniędzy. Zaproszenie gości do domu to też dziś spory wydatek. Więc czas spędzamy raczej w domu. Dzieci dorastają, nie jesteśmy już im tak bardzo potrzebni, zaczynają mieć swoje życie i swoje towarzystwo.
I tak ta nasza codzienność wygląda. Mamy oboje niezłą pracę. Jeszcze stać nas na opłaty, co nie oznacza, że nie zaczęliśmy już wydatków liczyć. Nie tylko liczyć, ale też ograniczać. Powoli przyzwyczajam się do rzadszych wizyt u fryzjera, do tego, że sama robię paznokcie w domu. Hybryda stała się dla mnie luksusem, pozwalam sobie na nią wyłącznie wtedy, kiedy jedziemy na wakacje. Bo jeszcze stać nas na to, by odłożyć na jeden urlop w roku.
A ja mam sobie jakąś tęsknotę, jakieś pragnienie, by jeszcze coś może od tego życia wyrwać. Chciałabym kogoś, kto mnie przytuli, z kim rozumiałbym się bez słowa. Poszła na długi, jesienny spacer, spała na łące pod gwiazdami. I nawet takiego faceta poznałam. Inteligentny, zabawny, okazał się być świetnym kochankiem. Nasz romans trwał prawie pół roku. On mieszka sam, jest po rozwodzie. I chciałby też mieć przy sobie kogoś, kto go bez słów zrozumie, kto kocha rozgwieżdżone noce i umie mówić, kiedy potrzeba, lub milczeć wtedy, gdy zbędne są słowa.
Pół roku czułam, że wreszcie żyję, że można mieć to, na co się czeka. Jak długo jednak można mieć romans? Powiedział, że muszę podjąć decyzję, bo nie chce mieć mnie na ukradzione godziny. Bo chciałby ze mną móc spędzić życie.
A ja? Czy ja mam prawo do bycia z nim? Do tego, by czuć prawdziwą bliskość? Ja mam przecież męża, mam dwoje dzieci i wymarzony dom do spłaty. Co zrobię z dziećmi, jak się rozwiodę? Jak im to wszystko wytłumaczę? Co zrobić z domem, co zrobić z kredytem?
Rozstaliśmy się kilka miesięcy temu. Codziennie jednak o nim myślę. Żałuję, że zdradziłam męża. Nie, nie z powodu wyrzutów sumienia. Z powodu marzeń, których spełnienie było prawie w zasięgu ręki. Zabiła je jednak szara rzeczywistość...