Pochodzi z małego miasteczka, było ich w domu czworo, dwóch braci i dwie siostry. Święta zawsze były gwarne, przygotowania do nich zaczynały się znacznie wcześniej.
- Przychodzili dziadkowie, ciotki, była nasza szóstka – wspomina Maryla. - Przed świętami było wiórkowanie parkietu, mycie okien, zakładanie świeżych firanek. Pościel musiała być sztywna od krochmalu, oczywiście prosto z magla.
To były czasy, kiedy wszystko trzeba było wystać w kolejce, więc rodzeństwo karnie biegało po mieście. Maryla stała po karpia, chłopcy po pomarańcze. Niby w sklepach niczego nie było, ale stół zawsze uginał się na święta.
Dorastali, wyjeżdżali po kolei na studia. Ale mama była nieugięta – Wigilia obowiązkowo w domu i nie było wymówek. Maryla z siostrą musiały przyjeżdżać kilka dni wcześniej, żeby mamie pomóc. Bracia z rodzinami przyjeżdżali już na Wigilię.
- Mieliśmy już swoje rodziny, swoje dzieci i nadal nie było przeproś. Mama odpuszczała nam Wielkanoc, ale nigdy Wigilię. Musieliśmy być przy stole w komplecie – mówi Maryla. - Ile razy byłyśmy wtedy z siostrą na mamę wściekłe! Szczególnie, że nasze bratowe przyjeżdżały wypoczęte. Tak żeśmy zawsze z siostrą manewrowały, żeby one przynajmniej sprzątały i zmywały, bo wtedy nikt nie miał w domu zmywarki.
Siostry brały urlop i przyjeżdżały trzy dni wcześniej do rodziców. Ich dzieci dojeżdżały najczęściej z mężami, choć zdarzało się, że któreś z wnuków jechało wcześniej z matką. W rodzinnym domu, jak od dzieciństwa – porządki, zakupy, wystawanie do nocy w kuchni. Uszka lepiło się samemu, gotowały się wywary z łbów karpi na galarety, śledzie moczyły się w zalewie. Jedzenia było, jak dla wojska.
- I nic dziwnego – mówi Maryla. - Kiedy zbierała się cała rodzina, potrafiło nas siadać do stołu ponad 20 osób. Więc było kogo karmić, a mama dbała o to, żeby było obowiązkowo dwanaście potraw.
Gotowały więc kompot z suszu, lepiły pierogi, smażyły postną kapustę. Często Maryla z siostra utyskiwały, że można być coś gotowego kupić. Ale dla ich matki byłaby to obraza. Wszystko należało zrobić samemu w domu, bo „kupne” było dla niej niesmaczne.
- Potem nasze dzieci dorastały, nie zawsze chciały do dziadków jeździć – mówi Maryla. - Bo faktycznie, domek był mały, byliśmy tam jak śledzie w beczce. Ale jeździły, pomimo protestów. Czasami były jakieś awantury, wnuki się kłóciły, trzeba było łagodzić sytuację.
Po śmierci mamy został sam ojciec. Chyba raz jeszcze zebrali się w komplecie. Ale nie było już tej atmosfery, nie umieli świętować bez mamy. Rodzeństwo uzgodniło, że teraz będą spotykać się w swoich domach. A ojca zawsze któreś z nich zabierze na święta do siebie. Ojciec zmarł jednak dwa lata po mamie. Rodzinne więzi zaczęły się rozluźniać.
- Nasze dzieci też miały już rodziny, byliśmy rozrzuceni po Polsce, dwójka, w tym mój syn, mieszka za granicą – mówi Maryla. - Niedawno zmarła moja siostra, zmarł też jeden z braci. Z ich dziećmi kontakt mamy sporadyczny.
Z tamtych, rodzinnych, gwarnych świat zostały już tylko wspomnienia i kilka wyblakłych fotografii. Maryla spędza święta z mężem i z rodziną córki. Do stołu siada raptem pięć osób.
- Syn ma za daleko, był tylko raz ze swoją rodziną. Jest spokój i cisza, ale i smutek – mówi Maryla. - Pamiętam, jak nie znosiłam tych rodzinnych spędów, jakie to dla mnie było męczące. Dziś dałabym nie wiem co, za to, by tamten czas mógł jeszcze wrócić.
Magdalena Gorostiza