Oto jej historia:
„ Mam 50 lat i uważam, że jestem ze straconego pokolenia. Urodziłam się za tak zwanej komuny, ale w dorosłość wchodziłam w nowej rzeczywistości. Nikt nas nie uczył, czym jest kapitalizm, bo i mało kto sam o nim coś wiedział. Jestem trzecim dzieckiem i porażką ojca. Mam dwie starsze siostry, on marzył o synu. Ale urodziła się trzecia dziewczynka. Wychowałam się na blokowisku. Mój ojciec pracował w spółdzielni mieszkaniowej, matka była sekretarką w szpitalu. Pieniędzy dobrych nigdy nie zarabiali, ale mieli tzw. znajomości. Bo na tym się wtedy, za socjalizmu życie opierało. Ojciec „załatwił” czteropokojowe mieszkanie. Każda z nas miała swój pokój, rodzice spali w salonie. To był prawdziwy luksus. Że jest tyle miejsca, że każda siostra może być oddzielnie. Nie byłyśmy wychowywane na przebojowe osoby. Raczej królowała w domu zasada „siedź w kącie, a znajdą cię”, co w obecnych czasach się niestety nie sprawdza. Ja też tak byłam wychowywana, miałam skończyć studia wzorem starszych sióstr, wyjść za mąż urodzić dzieci. Im się to udało, po kolei wyprowadzały się z domu. Byłam zdolna, myślę, że mogłam osiągnąć więcej, gdyby ktoś pokierował moim losem. Ale wybrałam wychowanie przedszkolne, zawsze lubiłam dzieci. Rodzice niczego mi nie doradzali, uważali, że praca przedszkolanki jest stabilna, zawsze jakiś etat znajdę, a to dla nich było najważniejsze. Na ostatnim roku poznałam faceta. Zakochałam się w nim, byłam wtedy taka naiwna. Szybko okazało się, że jestem w ciąży. On, jak się okazało, był żonaty, ale się do tego nie przyznał. Moi rodzice są wierzący, wiadomo było, że urodzę dziecko. Facet uciekł, nie chciał przyznać się do dziecka. W rodzinę poszła wieść o narzeczonym z drugiego końca Polski, który rzekomo tragicznie zginął, nie mogliśmy wziąć ślubu. Urodziłam córkę, nosi moje nazwisko. W domu byłam wyklęta, choć rodzice kochają wnuczkę jak i inne wnuki. Musiałam sobie radzić, oczywiście mieszkania nie miałam, zostałam z rodzicami. Znalazłam pracę w przedszkolu, córka poszła do żłobka. Nigdy dobrze nie zarabiałam. Jak to budżetówka. Lubię pracę z dziećmi, ale dziś uważam, że mogłam osiągnąć przecież znacznie więcej. Trudno to jednak było zrobić z takim wykształceniem i z małym dzieckiem u boku. Cóż, mogę mieć do siebie pretensje. Rodzice, nie powiem, trochę mi pomagali, ale to ja głównie zajmowałam się córką. Przysięgłam sobie, że wychowam ją inaczej, na pewną siebie, przebojową kobietę. Wymarzyłam sobie, że córka skończy studia za granicą. I to się udało, ale żeby wyjechała, ja musiałam wziąć kredyt. Córka ma 25 lat, poszła do pierwszej pracy, do Polski nie chce wracać. Obiecuje, że finansowo mi pomoże, jak tylko stanie sama na nogi. Bo rata kredytu tak wzrosła, że z mojej pensji zostaje mi 1,5 tys. zł. To nie są żadne pieniądze, to są przysłowiowe grosze. Dobrze, że mieszkam z rodzicami, sama nie dałabym rady. Ale rodzice mają już ponad 80 lat, są starzy i schorowani. Jestem więc również ich opiekunką. Kiedy więc wstaję rano, przed wyjściem do pracy zostawiam im zrobione kanapki, wydzielone leki. Obiad zawsze gotuję dzień wcześniej. Sama robię zakupy, załatwiam wszystkie sprawy, to co zostaje z mojej pensji plus emerytury rodziców, musi wystarczyć na wszelkie wydatki. Siostry uważają, że skoro korzystam z mieszkania, to jest zupełnie naturalne, że one nie muszą już w niczym pomagać. Ani finansowo, ani w opiece. A jest coraz trudniej, choć rodzice na szczęście jeszcze są w miarę samodzielni. Nie pójdą już jednak sami do lekarza, nie załatwią żadnych spraw, wszystko jest na mojej głowie. Mówiłam nie raz siostrom, że czuję się zmęczona, że potrzebuję ich wsparcia. Słyszę zawsze, że przecież jestem na miejscu, żebym nie przesadzała. Że i tak rodzice najwięcej mi pomogli.
Nie ma mowy, żebym nawet na kilka dni wyjechała, nawet gdybym miała za co, bo rodziców samych nie można zostawić. Mama źle widzi, nie da rady niczego ugotować, nie bardzo też chcę, żeby obsługiwała kuchenkę. Ojciec nigdy w domu niczego nie robił, więc nie mam czego do niego wymagać, chociaż jest od mamy bardziej sprawny.
Jedyne co w życiu mam dobrego, to moja córka. Tylko ona jest daleko i bardzo za nią tęsknię. Ona zna swoją historię, wie, kto jest naprawdę jej ojcem, ale nie chce mieć z nim żadnego kontaktu. To mądra dziewczyna i wierzę w jej przyszłość.
A co ze mną? Tak naprawdę nie widzę dla siebie żadnych perspektyw. Nie jestem przecież taka stara, ale mam wrażenie, że moje życie już się skończyło. Nie mam szans na lepszą pracę, nawet na to, by sobie dorobić, bo mogłabym popołudniami zająć się czyimś dziećmi, nawet iść posprzątać. Nie mam jak. Trzeba jechać do domu, dać obiad rodzicom, szykować coś na dzień kolejny. Pomóc rodzicom się umyć, położyć do łózka, włączyć pranie i tak na okrągło. Czasami czytam różne artykuły, pisane przez coachów czy trenerów, o tym, że zawsze jest czas na zmianę, zawsze coś można ze swoim życiem zrobić. Ja uważam, że to często zwykłe omamianie ludzi i wpędzanie ich w jeszcze większy dół. Bo każdy ma inną sytuację i inne ograniczenia. Więc ja rano wstaję, patrzę na ten sam widok za oknem i tak sobie myślę, że przegrałam życie”.